Łopatologia stosowana
Adam Kubaszewski | 2016-11-08Źródło: Filmosfera
Nałóg niejedno ma imię. Podobno nie ma dwóch takich samych narkomanów, co sprawia, że walka z nadmiernym przyjmowaniem używek to bardzo indywidualna sprawa – można oczywiście znaleźć wiele wzorców i punktów wspólnych, ale do każdego uzależnionego trzeba mieć odrębne podejście. To wymarzona sytuacja dla twórców filmów – niezliczone historie do opowiedzenia, masa różnych bohaterów, różnych charakterów i różnych doświadczeń. Gigantyczne pole do popisu.

Problem pojawia się, kiedy twórcy chcą nakręcić tzw. społecznie ważny film, co sprawia, że na pierwszy plan wysuwa się przekaz. Często bardzo pojemne przecież frazy jak “alkoholizm” czy “narkomania” są redukowane do “nie pijcie/nie bierzcie narkotyków”. Jasne, trudno znaleźć plusy w codziennym wlewaniu w siebie pół litra wódki (wspieranie budżetu państwa poprzez płacenie akcyzy to chyba jednak za mało) czy ładowaniu heroiny w dworcowym tunelu, ale wielu autorów idzie o krok dalej i jeszcze bardziej upraszcza tę kwestię.

Weźmy takie „Requiem for a dream” - bardzo atrakcyjny wizualnie, świetnie nakręcony obraz o wpadaniu w spiralę uzależnienia i przegrywaniu życia. Ale jakby spojrzeć na to całościowo, to banalna, wręcz dydaktyczna historyjka, która nie mówi o trzymaniu się z dala od narkotyków – ona o tym krzyczy i to na cały głos. Postaciom brakuje jakiejkolwiek głębi, one mają dobrze prezentować się na początku filmu i cierpieć pod koniec. Na dobrą sprawę Requiem to produkcja łopatologiczna, prostacka cautionary tale. Podobnie było z "Helem" (2009) w reżyserii Kingi Dębskiej – ciekawa rola Pawła Królikowskiego została zarżnięta przez szafowanie ostrzeżeniami. Można mówić, że obydwa te filmy były skierowane raczej do starszej młodzieży niż do dojrzałego odbiorcy i muszą mieć jakiś mądry morał, ale tutaj wylano dziecko z kąpielą i nie zostawiono żadnego pola do przemyśleń. Łopatologia wyzwala wewnętrzny sprzeciw, przez co wydaje mi się, że takie filmy odnoszą często odwrotny efekt – większości z nas w dzieciństwie powtarzano milion razy, żeby nie bujać się na krześle i pewnie większość z nas w końcu razem z tym krzesłem wylądowała na podłodze.

Pamiętam, kiedy kilka lat temu z grupą znajomych oglądaliśmy „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Większość z nas podczas seansu popijała piwo czy drinki i w miarę rozwoju akcji wszyscy te szklanki zaczęliśmy odsuwać. Film Marka Koterskiego skupia się na psychice, zagląda do umysłu alkoholika i jego rodziny – morał również jest jeden i ten sam, ale można do niego dojść samemu. Koterski podaje przekaz na tacy, ale trzeba po niego delikatnie ruszyć ręką – w „Helu” kelner wpycha nam na siłę całą tacę do ust.

Podobnie jak we „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” jest w chyba najgłośniejszym filmie poruszającym tę tematykę w ostatnich latach – „Pod mocnym aniołem”. Alkoholicy zostali tam przedstawieni jako ludzie z krwi i kości, ze swoimi doświadczeniami, historiami i – przede wszystkim – osobowościami. To nie były pijane kukiełki, tylko wiarygodni bohaterowie – czasem zarzygani, czasem roześmiani, ale jednak całkiem realni. Tak jak Gustaw Holoubek w „Pętli” (1957) czy Janusz Gajos w „Żółtym Szaliku” (2000).

Zakończę górnolotnym truizmem – filmy powinny być przede wszystkim o bohaterach, a dopiero w drugiej kolejności o zjawiskach społecznych, wizjach przyszłości czy czymkolwiek innym. Bez wiarygodnych postaci żadna historia nie da rady się obronić, o czym filmowcom zdarza się czasem zapominać.