Ryż na drugie śniadanie
Radosław Sztaba | 2020-07-17Źródło: Informacja prasowa
Marta Bałaga: Wietnamczycy są jedną z największych mniejszości etnicznych w Polsce. Sama jesteś Japonką, dlaczego to właśnie o nich chciałaś nakręcić film?

Mariko Bobrik: Kiedy przyjechałam do Polski w 2002 nie wiedziałam nawet, skąd oni są. Mieszkałam przez jakiś czas w Wielkiej Brytanii i byłam przyzwyczajona do różnorodności. Ale ponieważ sama jestem tu obcokrajowcem, zwrócili moją uwagę – a przy tym chciałam zrobić film o ich tradycyjnej zupie, pho. Jest ona tak naprawdę dość podobna do japońskiego ramenu – z makaronem i warzywami. Nie chciałam jednak robić filmu o japońskim kucharzu, byłaby to dość szczególna osoba. Chciałam pokazać kogoś, kto się szczególnie nie wyróżnia; pomysł na postać wietnamskiego kucharza pojawił się dość naturalnie.

Co zainteresowało cię w pho?
Po raz pierwszy spróbowałam tego dania w Nowym Jorku, ale tak naprawdę musiałam poznać ją w Polsce. W kulturze japońskiej ramen jest czymś, co można zjeść tanio i szybko. Jest ciepły i daje poczucie komfortu, wszyscy go lubią bo to takie „przyjazne” jedzenie. Kojarzy mi się z wszystkimi zabieganymi ludźmi pracującymi w korporacjach – nie mają wiele czasu, nie chcą ubierać się elegancko do restauracji i marnować czas na wybieranie drogich win do posiłku, zwłaszcza w porze lanczu. Ramen i pho to prosta sprawa: wychodzisz, jesz, wracasz do pracy jak szybko się da. Widzę w nim coś znajomego, pho to potrawa bliska ludziom.

Filmy poświęcone kulinariom stały się bardzo popularne na przestrzeni ostatnich lat. Pokazanie przygotowywania posiłków to sposób na opowiedzenie o czymś innym – tak jak w „Kwiecie wiśni i czerwonej fasoli” Naomi Kawase. Twój film nie jest tylko o pho: mówi o rodzinie i tożsamości.

Nie chciałam oczywiście zrobić filmu o pho w dosłownym sensie – raczej o uczuciach, jakie są z tym daniem powiązane. O tym, co daje ludziom. Wszyscy to znamy – jeśli twoja mama robi świetny sernik, to ciasto zawsze będzie ci o niej przypominało. Wydaje mi się to bardzo filmowe. Widziałam film Kawase i choć nie nazwałabym go bezpośrednią inspiracją, z pewnością widać w nim, że mamy w Japonii szczególny stosunek do jedzenia. Ale znów – kto nie ma? Tak jak mówisz, zupa stała się dla mnie pretekstem dla poruszenia wielu różnych kwestii: domu, pracy, relacji z ludźmi i oczywiście rodziny.

To także część tożsamości bohaterów. Na początku filmu widzimy, jak Maja wyrzuca swoje drugie śniadanie, pieczołowicie przygotowane przez ojca. Jest dla niej zbyt wietnamskie.

Jej tata wyraża miłość nie poprzez słowa – nie jest wylewną osobą - ale poprzez gesty: gotowanie, przygotowywanie drugiego śniadania, pranie, prasowanie. Ona jeszcze tego nie rozumie - chce po prostu zwyczajną kanapkę [śmiech]. Woli do szkoły ubierać spodnie zamiast plisowanej spódnicy. Te drobne sprawy pokazują nam od razu, że ich relacja jest zagrożona. Trzeba nad nią popracować. Jako dzieci oczekujemy, że cały świat będzie się kręcił wokół nas. Wraz z dojrzałością uczymy się większej elastyczności w życiu.

Studiowałaś w Szkole Filmowej w Łodzi. Jak tam trafiłaś?

Usłyszałam o niej jeszcze mieszkając w Londynie, a potem, co zabawne, zobaczyłam reportaż jej poświęcony w japońskiej telewizji. Znałam też Polkę pochodzącą z tego miasta. Jako siedemnastolatka przyjechałam do Polski żeby się rozejrzeć. Byłam zaintrygowana i zaskoczona, okazała się zupełnie inna od miejsc, które znałam. Kochałam kino, byłam młoda i odważna, więc podeszłam do egzaminów i – zdałam! To stało się tak po prostu, nigdy nie spodziewałam się, że zostanę tu tak długo.

Pokazujesz w filmie ludzi nieprzyzwyczajonych do obecności obcokrajowców. Kiedy do wietnamskiej restauracji przychodzi nowy właściciel, prosi o sushi – wydaje mu się, że „to wszystko to samo”.

Myślę, że taką postawę można zaobserwować w wielu miejscach, nie tylko w Polsce. Która, swoją drogą, jest i tak bardziej tolerancyjna niż zamknięta przed światem Japonia. To coś, co wszyscy robimy jak ludzie – lubimy wrzucać wszystko do jednego worka. Myślę, że mój film pokazuje mimo wszystko, że tolerancja jest możliwa – na pewno znajduje ją i mój bohater, i jego córka. Maja chodzi do polskiej szkoły, czuje się w niej u siebie. Jej problemy nie wynikają z relacji ze środowiskiem, to jej własne emocje. Wiele osób wokół tej rodziny stara się pomóc – jak polska babcia, która chce dać im pieniądze na nową pralkę. To Long odmawia, starając się utrzymać narzuconą sobie samemu dyscyplinę. Przeżywając zmiany w restauracji czuje, że ktoś zabrał mu jego świat, czuje się wyobcowany, ucząc się przygotowywać sushi, ale w końcu to akceptuje. Gotowanie jedzenia spoza jego kultury nie sprawia, że przestaje być tym, kim jest.

Na ścieżce dźwiękowej pojawia się wiele polskich i wietnamskich piosenek, dlaczego zdecydowałaś się na wykorzystanie tylu starych przebojów?

To w wielu wypadkach kwestia intuicji, nie było ich w scenariuszu. Muszę przyznać, że sama słucham radia cały czas [śmiech]. Kiedy Long przygotowuje pho na początku filmu, piosenka dopowiada coś o jego postaci. To oldschoolowa postać, stary hit pasuje do niego bardzo, bo jest w pewnym sensie uosobieniem słynnej polskiej nostalgii, polskiej mentalności. Można to zobaczyć także w jego mieszkaniu, które nie wygląda na typowo wietnamskie. Przydałby się tam drobny remont, ale bohater czuje się w nim dobrze, co odzwierciedla ta muzyka – to jego małe miejsce na ziemi. Kiedy słuchałam tych piosenek, pomyślałam, że to coś, co Long mógłby lubić.

Long nie planuje powrotu do Wietnamu, ale kilka scen sugeruje, że czasem za nim tęskni. Czy to poczucie bycia pomiędzy krajami pozostaje, nawet jeśli mieszka się gdzieś wiele lat?

Z pewnością, choć nie chciałam, by stało się to głównym tematem filmu. Polska jest jego miejscem, tu przynależy. Zmiana nie byłaby zresztą łatwa. Jego córka dorasta w Polsce, ma tu mieszkanie i codzienne obowiązki. Każdy z nas marzy czasem, żeby wszystko zmienić, spakować walizki i wyjechać. Ale to przychodzi i odchodzi, falami. Scenariusz pokazuje Longa w momencie, kiedy zaczyna kwestionować swoje życie. Nagle traci pewność co do przyszłości. Nie interesowały mnie jednak jakieś gwałtowne zmiany czy jednoznaczne odpowiedzi: tak czy nie. Chciałam poobserwować ten moment, w którym bohater zaczyna pragnąć czegoś innego.

To bardzo intymna historia. Można wręcz poczuć, że ma dokumentalny charakter.

Nie chciałam podchodzić zbyt blisko – świadomie wybrałam dystans. Kamera towarzyszy bohaterom, ale nie patrzy im cały czas w twarz. Chciałam cofnąć się o krok, by móc skupić się na ich małych rytuałach. Na czynnościach, które powtarzają każdego dnia: gotowaniu, prasowaniu, przygotowywaniu do pracy i do szkoły. Każdego dnia są takie same, a jednak coś w nich się zmienia, choć ta różnica może być bardzo subtelna. Nie chciałam zresztą przyglądać się cały czas ich twarzom, ważne było dla mnie, by pokazać także ich otoczenie. Przedmioty, do których są przywiązani, i których używają cały czas: spódniczka, pudełko na drugie śniadanie, buty. Rzeczy, które mają równie duże znaczenie jak mimika: to, co na co dzień towarzyszy bohaterom, mówi wiele o ich sytuacji. Lubię przyglądać się, jak w montażu dwa osobne obrazy spotykają się, wywołując emocję – szczególne odczucie, które może wydarzyć się tylko w kinie.