Beksińscy. Portret rodzinny
Monika Raczyńska | 2018-08-07Źródło: Filmosfera
"Beksińscy. Album wideofoniczny" to film wyjątkowy, który łączy w sobie cechy dokumentu obserwacyjnego z subiektywizmem opowiadania. Każde słowo, które pada w tym filmie ma swoje odniesienie do konkretnego dokumentu, listu, fragmentu dziennika, materiału audio albo wideo. Każde zdjęcie oraz nagranie pochodzą z prywatnego archiwum rodziny Beksińskich. O tym, czy Zdzisław Beksiński byłby dziś znanym blogerem oraz o tym, co interesującego znaleźć można w nagraniach rodzinnych, opowiada reżyser, scenarzysta i filmoznawca, Marcin Borchardt.

Czy znał Pan kogoś z rodziny Beksińskich osobiście?

Raz spotkaliśmy się z Tomkiem Beksińskim na korytarzu w Programie Trzecim Polskiego Radia. To był rok 1992, ale dokładnie nie pamiętam. Debiutowałem na antenie jako gość przychodzący ze swoją muzyką do jednej z trójkowych audycji, a Tomek miał tam swój autorski program muzyczny. Pamiętam jak przyszedł do Trójki w tym charakterystycznym czarnym płaszczu i kapeluszu. Towarzyszyło mu kilkoro fanów obojga płci. Wyglądał absolutnie niesamowicie. Poza tym, należę do pokolenia, które wychowywało się na jego poniedziałkowych audycjach. Słuchałem ich z wypiekami na twarzy, nagrywałem je. To było dla mnie źródło wiadomości, fascynacji oraz inspiracji muzycznych. Z czasem nasze drogi muzyczne podryfowały w zupełnie odmiennych kierunkach. Od wielu lat głównym źródłem moich zainteresowań jest awangarda, muzyka współczesna i różnego rodzaju eksperymenty, zarówno w muzyce, jak i w filmie.

Czy to spotkanie miało jakikolwiek wpływ na wybór tematu i pracę nad filmem?

Nie, to był epizod bez znaczenia. Pewnie Tomek by tego nawet nie pamiętał. Głównym impulsem do realizacji tego filmu była książka Magdaleny Grzebałkowskiej pod tytułem Beksińscy. Portret podwójny oraz fascynacja bardzo złożoną, skomplikowaną relacją rodzinną. To było dla mnie coś porażającego i ekscytującego jednocześnie. Uznałem, że jest to taki wymiar rzeczywistości, o której warto opowiadać filmowo, a szczególnie – za pomocą filmu dokumentalnego. 

Dotarł Pan do ogromnej ilości materiału. Czy trudno było wybrać to, co powinno znaleźć się w filmie?

Absolutnie wiedziałem czego szukam. Podporządkowałem całą dramaturgię tematowi filmu, czyli poszukiwaniu związku między trojgiem bohaterów. Było kilka wersji filmu. Jedna z wersji, chyba piętnasta, podążała w nieco innym kierunku – opowieści o Zdzisławie Beksińskim – malarzu i jego problemach rodzinnych. Wówczas to jego malarstwo i rozwój kariery stanowiły najważniejsze wątki. W wersji ostatecznej te akcenty są odwrotne.

Materiał zaprezentowany w filmie wydaje się być bardzo autentyczny, intymny, szczery. Z drugiej strony, kiedy występujemy przed kamerą, to zazwyczaj jest to pewnego rodzaju autokreacja. Na ile Pan to rozróżnił?

Obecność kamery w dokumencie zwykle silnie wpływa na filmowaną sytuację, ale w tym przypadku tak nie jest. W tym filmie widać, co jest autokreacyjne, a co nie. Materiały nagrywane przez Zdzisława Beksińskiego, Zosię, Tomka oraz znajomych, bo Zdzisław lubił dawać kamerę każdemu, kto chciał ją wziąć do ręki, są w moim przekonaniu zupełnie pozbawione autokreacyjności. Beksiński rejestrował życie rodzinne przez ponad dekadę, więc przyzwyczaił siebie i innych do kamery. Wszyscy wiedzieli, że on tak ma, że po prostu musi nagrywać. Natomiast, jeśli chodzi o kreacyjność, to warto zwrócić uwagę na zachowanie Beksińskiego zarejestrowane w oficjalnych materiałach realizowanych na przykład przez kroniki filmowe oraz w wywiadach. Tam jest perfekcyjny – elokwentnie odpowiada na pytania, ma w sobie racjonalizm i poczucie humoru. Jest rzeczowy, konkretny, błyskotliwy, ale tworzy też dystans. 

Ma Pan jakąś hipotezę, dlaczego Zdzisław Beksiński z takim zaangażowaniem i dokładnością filmował otaczającą go rzeczywistość? 

Beksiński sam nie wiedział dlaczego kręci. Podobnie jak nie do końca wiedział po co maluje. Po prostu miał głęboką potrzebę malowania, tak jak miał głęboką potrzebę rejestrowania rzeczywistości. I potem rzeczywiście oglądał te nagrania, o czym mówi znajomym w jednej z nakręconych scen.

Czy sądzi Pan, że Beksiński odnalazł by się w dzisiejszej epoce nagrywania wszystkiego i eksponowania na różnego rodzaju blogach i w mediach społecznościowych?

Nie mam pojęcia. Myślę, że raczej by go to przerażało, aczkolwiek był zafascynowany wszelkimi nowymi technologiami, także Internetem. Rozważał nieodpłatne udostępnianie niektórych swoich prac on-line. Wydaje mi się jednak, że zupełnie czym innym jest publikowanie prac, a czym innym upublicznianie bardzo intymnych materiałów z życia prywatnego. Beksiński nie traktował tych nagrań jako projektu artystycznego. Nie należy tego utożsamiać z podobnymi, realizowanymi także w Polsce, wcześniejszymi praktykami awangardy lat 70 i 80. W przypadku Beksińskiego mamy po prostu do czynienia z rejestracją rzeczywistości na potrzeby prywatne. Trzeba przyznać, że było to coś bardzo współczesnego.

Jak Pan rozróżniał, co można pokazać, a czego już nie, bo byłoby to przekroczenie granicy intymności?

Oczywiście zastanawiałem się, jak głęboko powinienem wejść w świat Beksińskich, ale ta granica była dla mnie dość wyraźna. Wiedziałem, że nie chcę przekroczyć sfery intymności cierpienia osoby umierającej. W materiale był na przykład dość dosadnie pokazany proces umierania matki Zdzisława Beksińskiego, ale uważam, że pokazanie tego w filmie byłoby bardzo niewłaściwe. Nie czułem potrzeby obnażania wszystkiego w niemalże turpistyczny sposób. Zwłaszcza, że miałem świadomość, iż opowiadam o rodzinie bardzo ważnej dla polskiej kultury.

Mimo wszystko dużo Pan pokazuje.

Zrobiłem to delikatnie. Nie chciałem się autocenzurować. Starałem się dotrzeć do wszystkiego. Nie chciałem tworzyć hagiografii, a jednocześnie próbowałem zbudować obiektywny obraz rzeczywistości w oparciu wyłącznie o dokumenty. Oczywiście na tyle, na ile to jest w filmie w ogóle możliwe.

Film został zrealizowany z dużym poczuciem humoru. W jakim stopniu jest to zasługa samej rodziny Beksińskich, a na ile dodał Pan coś od siebie?

W pełni podzielam czarne poczucie humoru rodziny Beksińskich. Oczywiście zostało to przeze mnie w pewien sposób zaplanowane. Chciałem pokazać, że to nie była zamknięta w sobie, ponura rodzina, ale prawdziwi ludzie – dowcipni, zabawni, inteligentni. Mający też swoje problemy, ale i niezwykle twórczy. Bardzo się cieszę, że w tym filmie widać to poczucie humoru i że podczas seansu widzowie w jednych momentach się bawią, a w innych – wzruszają. To przynosi mi dużą satysfakcję.

Beksińscy. Album wideofoniczny ma bardzo ciekawie poprowadzoną narrację.

Narracja tego filmu jest niemal fabularna. Pierwsza cześć to typowe opowiadanie w pierwszej osobie. Później, kiedy Zdzisław kupuje kamerę, z jednego stylu opowiadania, wchodzimy w pewnego rodzaju dokument obserwacyjny, który jest rejestrowany przez samych bohaterów. Na końcu sprytnie z tego wychodzimy. I to jest taka wolta, która łączy w sobie dwie cechy: opowiadanie przez samego bohatera, czyli opowiadanie subiektywne, które bardzo silnie angażuje emocje widza oraz dokument obserwacyjny. Taka obserwacja daje poczucie prawdy, autentyku, który nie podlega dyskusji.

W jaki sposób połączył Pan narrację z warstwą wizualną? Czy można traktować je jako dwa niezależne elementy?

Każde słowo, które pada w tym filmie ma swoje odniesienie do konkretnego dokumentu, listu, fragmentu dziennika, materiału audio albo wideo. Nie ma tu żadnego przypadku i nie można narracji i obrazu traktować osobno – to jest całość. W dodatku, jest ona bardzo precyzyjnie ułożona. Ten film jest bardzo brudny, ostry, szorstki. My nie naprawialiśmy tych materiałów, nieco je tylko wygładziliśmy, aby ich różnorodność nie przeszkadzała w odbiorze filmu.

Surowość filmu niewątpliwie jest jego atutem. Podobnie, jak obecnie rzadko stosowany w kinie format obrazu 4:3.

Wszelkie próby estetyzowania filmu, na przykład koloryzowanie go, zmiana wielkości kadru, czy wszelkiego rodzaju „uładnianie”, bardzo mu szkodziły. Coś nagle gdzieś uciekało.

Pana film wszedł do kin rok po filmie fabularnym Ostatnia rodzina Jana P. Matuszyńskiego. Pomysł na dokument Beksińscy. Album wideofoniczny pojawił się jeszcze wcześniej (ponad trzy lata temu), ale proces zbierania materiałów i zapoznania się z dokumentacją był dość czasochłonny. Pomimo iż są to dwa zupełnie odmienne filmy, chyba nie da się uniknąć porównań. Jak Pan na nie reaguje?

To zestawienie daje nam wspaniałą możliwość badań. Dzięki temu można zobaczyć, w jaki sposób działa film fabularny, a w jaki dokument. Niektóre sceny są scenami 1:1, tak więc można je ze sobą zestawić, porównać i poddać interpretacji. Ale chyba musi minąć trochę czasu zanim widzowie podejmą refleksję i zastanowią się na czym polegają te różnice. Moim zdaniem nie trzeba wiele żeby je dostrzec. Natomiast dyskurs niewątpliwie wyznacza fabuła z całym mechanizmem marketingowo-sprzedażowo-dystrybucyjnym. I to jest dla mnie dość niepokojące, że my – ludzie w XXI wieku, już ponad sto lat po wynalezieniu kinematografii – z taką łatwością ulegamy iluzji jaką tworzy fabuła.

Pan jednak pozostaje wierny dokumentowi. Nad czym Pan teraz pracuje?

Znalazłem bohatera, który jest udokumentowany równie dobrze jak rodzina Beksińskich. Tony Halik i jego żona Elżbieta Dzikowska – nimi teraz zamierzam się zająć. Praca na etapie pre-produkcyjnym jest już bardzo zaawansowana. Myślę, że to będzie prawdziwa, przygodowa epopeja, która wkrótce zostanie napisana w formie scenariusza i zrealizowana w przeciągu kolejnych miesięcy.

Do jakich materiałów zdołał Pan już dotrzeć?

Tam są prawdziwe skarby. Jest na przykład około 200 taśm, których zawartości nikt jeszcze nie zna. W Telewizji Polskiej znajdują się setki źródeł archiwalnych. Do tego dochodzą jeszcze źródła zagraniczne, na przykład amerykańskie. Ogrom materiału jest porażający, a życiorys Tonego Halika – niesamowity, porywający, a przede wszystkim optymistyczny, podtrzymujący na duchu i wesoły! Chciałbym żeby mój kolejny film był świetną zabawą dla widza.