Piątka Filmosfery - złe filmy, które lubimy oglądać
Sylwia Nowak-Gorgoń | 2020-12-14Źródło: Filmosfera
Rok 2020 powoli odchodzi w zapomnienie. Chyba większość z nas marzy, aby wymazać go z pamięci. Z jednej strony to był zabójczy czas dla kina, premier filmowych i nowych produkcji, z drugiej był to moment, ażeby nadrobić oglądanie filmów z listy „movies you need to see before you die” czy przypomnienie sobie ulubionych filmów. Dzisiejsza Piątka Filmosfery będzie przewrotna. Nasza Redakcja przypomni bardzo złe filmy, które jednak lubimy. Oglądacie na własną odpowiedzialność ;)

1. „Zabójcze ryjówki” (1959), reż. Ray Kellogg
W wyniku eksperymentu naukowego, który wymknął się spod kontroli, powstają olbrzymie ryjówki, które zagrażają grupie ludzi uwięzionych na wyspie. Ten krótki opis fabuły oddaje charakter filmu „Zabójcze ryjówki”. To już klasyka gatunku. Jakiego? Chodzi tu oczywiście o stare, amerykańskie horrory. W latach 50-tych cieszyły się one popularnością, a wiele z nich przeżywa obecnie swoją „drugą młodość” i zdobywa nowych fanów na różnego rodzaju pokazach najgorszych filmów świata. „Zabójcze ryjówki” to chyba jeden z najlepszych filmów tego typu. Najlepszych, czyli w tym przypadku najgorszych – co oznacza zatrzęsienie absurdalnych sytuacji i dialogów, scen, które nie wnoszą absolutnie nic do opowiadanej historii, czy w końcu wyjątkową kreatywność twórców w zakresie „efektów specjalnych”. I w ten oto sposób nie powinien nas zdziwić na ekranie padający z nieba styropian czy psy przebrane za ryjówki… polecam obejrzeć w celach czysto rozrywkowych. Katarzyna Piechuta

2. „Władca lalek” (1989), reż. David Schmoeller
Rok 1939. Starszy pan, Andre Toulon odkrył tajemnicę dotyczącą ożywienia martwych przedmiotów. W ten sposób powołuje do życia śmiercionośne laleczki. Taoulon popełnia samobójstwo, aby nie wyjawić swojego sekretu niemieckiemu rządowi. Kilka lat później grupa ludzi przybywa do jego opuszczonego domu, aby poznać tajemnicę śmierci Toulona. Laleczki postanawiają bronić domu i swojego sekretu. Hit kaset VHS. Horror, który przerażał, budził strach i wywoływał dreszcze. Oczywiście jeśli się było dzieckiem. Prosta fabuła, słabe dialogi, sztuczna gra aktorska to wszystko niestety odnajdziemy we „Władcy lalek”. Razić mogą również wpadki techniczne. Jednak dla niektórych to na pewno jeden z pierwszych horrorów w swoim filmowym życiu. Ja zaliczam się właśnie do tego grono. Więc z sentymentem oglądam niezwykle starannie wykonane laleczki, które niosą krwawą i bolesną śmierć.  Sylwia Nowak-Gorgoń

3. „Miłość w rytmie rap” (1991), reż. David Kellog
Historia młodego buntownika Johnny’ego (Vanilla Ice), który jeździ na motorze, ma dziwaczną fryzurę i najbardziej odjazdowe spodnie w historii kina. Gdy wraz z kumplami przybywa do małego miasteczka, spotyka zjawiskową młodą dziewczynę. Jednak Kathy (Kristin Minter) ma już chłopaka oraz problemy rodzinne. Johnny zrobi wszystko, aby rozkochać w sobie wybrankę serca. „Miłość w rytmie rap” to taki klasyk młodości. Mam do niego niesamowity sentyment, ale także świadomość tego, ze obraz Kelloga tak naprawdę to kiepska produkcja. Bardzo slaby, sztampowy scenariusz, marna gra aktorska i dużo kiczu (czy tylko mnie boli scena wyścigu Johnny’ego na motorze i Kathy na koniu?). Ze wszystkich elementów filmu bronią się jedynie muzyka oraz już wcześniej wspomniane przeze mnie spodnie głównego bohatera (do tej pory marzę, żeby mieć jej w swojej szafie). Sylwia Nowak-Gorgoń

4. „Oświadczyny po irlandzku” (2010), reż. Anand Tucker
Ze względu na ogromną eksploatację tego gatunku, trudno jest obecnie stworzyć dobrą komedię romantyczną. Główny problem stanowi fabuła – często mocno naciągana i wtórna wobec wcześniejszych komedii romantycznych, przez co czasem ciężko odróżnić jeden film od drugiego. Atutem „Oświadczyn po irlandzku” jest oryginalna historia, ale już sam scenariusz jest dosyć „sztywny”, brak w nim polotu, można dostrzec dużą schematyczność, a w dodatku główny bohater jest dość drewniany. Mimo to film broni się jako całość, a na jego korzyść zdecydowanie przemawiają cudne wprost plenery. Akcja filmu toczy się głównie w Irlandii, która urzeka swoim pięknem i wręcz zapiera dech w piersiach malowniczymi widokami. Bez tych niesamowitych widoków, „Oświadczyny po irlandzku” utonęłyby w morzu niczym nie wyróżniających się komedii romantycznych. Choć obraz Tuckera to nic więcej niż relaksujący film na wieczór, zapewne niejeden widz po obejrzeniu go zechce odwiedzić kraj zielonej koniczyny. Tymczasem, przynajmniej na czas seansu, można się poczuć, jakby już się tam było. Katarzyna Piechuta

5. „Jestem taka piękna!” (2018), reż. Abby Kohn, Marc Silverstein
„Jestem taka piękna!” to komedia do bólu przewidywalna i konwencjonalna. W zasadzie już z trailera dowiadujemy się wszystkiego o fabule, a reszty z łatwością można się domyślić. Renee Bennett (Amy Schumer) każdego dnia doświadcza, jak to jest być przeciętną dziewczyną w Nowym Jorku – mieście, w którym to piękni i bogaci są zawsze w centrum uwagi. Pewnego dnia spada z rowerka treningowego i uderza się mocno w głowę. Traci przytomność, a gdy ją odzyskuje, zaczyna widzieć samą siebie jako niespotykanie piękną kobietę… problem w tym, że w rzeczywistości nic się nie zmieniło i to tylko świadomość Renee płata jej figle. Stanowi to jednak punkt zwrotny w jej życiu – odtąd Renee staje się pewna siebie, a jej śmiałość i poczucie własnej wartości robią piorunujące wrażenie na mężczyznach, jak i szefostwie w zatrudniającej ją firmie. Dlaczego pomimo schematyczności i kompletnego braku wyważenia w postaci Renee (metamorfoza z jednej skrajności w drugą) film ma w sobie coś urzekającego? Otóż jest to sama postawa głównej bohaterki. Nawet jeśli rozwiązania w filmie są sztampowe, to przesłanie pozostaje wartościowe. Amy Schumer stworzyła tu uroczą postać po raz kolejny pokazała ogromny dystans do siebie. Choć „Jestem taka piękna!” arcydziełem nie jest, to na relaksujący wieczór nadaje się idealnie. Katarzyna Piechuta