Powrót króla musicali [recenzja OST]
Arkadiusz Kajling | 30 dni temuŹródło: Filmosfera
„Król powrócił!” to jeden z najsłynniejszych cytatów Rafikiego z animowanego „Króla lwa” z 1994 roku i patrząc na kolejną kinową odsłonę tej coraz prężniej rozwijającej się disnejowskiej franczyzy chciałoby się nisko skłonić i wykrzyczeć kultowe powitanie jeszcze raz w kierunku dumnie kroczącej legendy. Nie – nie chodzi tu o dorosłego Simbę, gdyż postać lwiego następcy tronu nie pojawia się w prequelu hitu z 2019 roku. I nie – nie mam na myśli także samego Mufasy, gdyż ta kolejna w uniwersum Disneya origin story ujawnia początki zwierzęcego monarchy jeszcze na długo zanim wziął w panowanie lwią ziemię. Ta żywa legenda to nikt inny, jak dobrze znana wszystkim miłośnikom scenicznych przedstawień postać Lina-Manuela Mirandy, współczesnego człowieka-orkiestry – dramatopisarza, aktora i kompozytora w jednym, twórcy wielokrotnie nagradzanego musicalu o życiu ojca założyciela Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz zdobywcy dwóch nagród Grammy, którego jasno świecąca aureola sukcesu dziesięć lat temu przykuła oko wytwórni Myszki Miki. Artysta, który przed dekadą przedstawił światu wyróżnioną nagrodą Pulitzera teatralną biografię Alexandra Hamiltona, czerpiąc inspiracje z różnych, często nieoczekiwanych muzycznych gatunków zaczynając od hip hopu i soulu, a kończąc na R&B i popie, od 2016 roku ściśle współpracuje ze studiem z siedzibą w Burbank przy kolejnych wielkoekranowych projektach: oprócz oryginalnej „Vaiany”, Miranda stworzył piosenki do hitowego „Naszego magicznego Encanto”, odcisnął swoje piętno na soundtracku do aktorskiej „Małej syrenki” tworząc zgrany duet z weteranem wytwórni Alanem Menkenem, a także zaprezentował ponadprzeciętne umiejętności taneczne w „Mary Poppins powraca” przynosząc Disneyowi krociowe zyski. Biorąc pod uwagę fakt, że „Hamilton” od czasu swojego debiutu na broadwayowskich deskach stał się jednym z najsłynniejszych i najczęściej odgrywanych musicali ostatnich lat, angaż Mirandy do remake’ów live-action z animowanego katalogu nie powinien nikogo dziwić – tym bardziej, że nawiązujący do szekspirowskiego dramatu „Król Lew” ma więcej wspólnego ze sceniczną twórczością Mirandy, niż jakikolwiek poprzedni disnejowski projekt w jego hollywoodzkiej karierze.

Najnowszy materiał do „Mufasy” inspirowanego hamletowskim bohaterem z jednej z najwybitniejszych tragedii w dziedzinie literatury to idealna wręcz okazja do zaprezentowania sylwetki jednego z najpotężniejszych gwiazdorów Broadwayu, który swoją pierwszą sztukę wystawił jeszcze przed ukończeniem studiów na akademickiej scenie Wesleyan University w 1999 roku. Szeroką teatralną publiczność zachwycił w wieku dwudziestu ośmiu lat rozgrywającym się w latynoskiej dzielnicy Washington Heights musicalem „In The Heights” z 2008 roku – ten zainspirowany portorykańskimi korzeniami artysty spektakl powstał tak naprawdę już sześć lat wcześniej, jednak kilka dobrych lat trwała jego podróż z off-Broadwayu na deski prestiżowych teatrów Nowego Jorku, gdzie zgarnął swoje pierwsze wyróżnienia ze statuetkami Tony oraz Grammy na czele. W międzyczasie Miranda zaangażował się w stworzenie dobrze przyjętej produkcji „Bring It On”, czyli scenicznej adaptacji jednego z największych młodzieżowych hitów z lat dwutysięcznych – filmu „Dziewczyny z drużyny”. Niewątpliwym przełomem w jego karierze był kolejny autorski musical „Hamilton”, zainspirowany biografią pierwszego sekretarza skarbu USA w którym Lin-Manuel na nowo naświetlił historię powstania Stanów Zjednoczonych znajdując w niej miejsce dla kobiet i mniejszości etnicznych, a całość ozdabiając nowoczesną ilustracją muzyczną. Produkcja stała się jednym z największych hitów na Broadwayu w historii, otrzymując rekordową ilość nominacji do nagród Tony (w szesnastu kategoriach!) i zgarniając finalnie aż jedenaście, szturmem zdobyła też listy przebojów amerykańskiego Billboardu, a oryginalna obsada miała szansę wykonywać kultowe już piosenki nawet w Białym Domu. „Hamilton” bez wątpienia szeroko otworzył Mirandzie drzwi do świata filmu i popkultury – złoty chłopiec Broadwayu nie tylko skomponował ścieżkę dźwiękową do „Gwiezdnych Wojen: Przebudzenia mocy” na zaproszenie J. J. Abramsa, czy wystąpił w nominowanej do Złotego Globu roli latarnika Jacka u boku Emily Blunt w sequelu „Mary Poppins”, ale i otrzymał pierwszą w życiu nominację do Oscara za piosenkę „How Far I’ll Go” z animowanej Vaiany. Poszerzające się filmowe portfolio zdolnego kompozytora było tylko kwestią czasu i nie powinien nikogo dziwić fakt, że Disney oddelegował Mirandę do filmu pochodzącego z jednej z najbardziej ukochanych franczyz w historii studia.


Bez wątpienia animowany tradycyjną metodą „Król lew”, który w zeszłym roku obchodził swoje trzydzieste urodziny zawdzięcza wiele w swoim odbiorze muzycznej ilustracji stworzonej przez Hansa Zimmera – i chociaż score do przygód lwiego następcy tronu Simby nie jest najpopularniejszym dokonaniem w portfolio niemieckiego kompozytora, to bez dwóch zdań jest jednym z największych zawodowych sukcesów w karierze sześćdziesięciosiedmiolatka, który podłożył muzykę pod ponad sto dwadzieścia filmów: na dwanaście otrzymanych dotąd nominacji do Oscara, dwie z nich udało się zamienić na statuetki złotego rycerzyka, pierwszą z nich była właśnie nagroda za materiał stworzony do trzydziestego drugiego pełnometrażowego filmu Disneya pt. „Król lew”, który przeszedł wszelkie oczekiwania twórców, recenzentów i publiczności zapisując się na stałe złotymi zgłoskami w popkulturze. Zimmer, który zaledwie dwa lata wcześniej stworzył soundtrack do filmu „Zew wolności” umiejętnie łącząc tradycyjny południowoafrykański chór z elektroniką wydał się włodarzom wytwórni z Burbank idealnym wyborem na krzesło kompozytora przy projekcie, który miał być skazany na porażkę – główna ekipa animatorów pracowała wówczas przy nadchodzącej „Pocahontas” i każdy rysownik chciał być częścią tego konkurencyjnego dream teamu realizującemu opowieść wpisującą się w folklor i historię Stanów Zjednoczonych. Nie mniejszym kultem niż instrumentalny score otoczone są także piosenki Eltona Johna, które podczas gali rozdania Nagród Akademii w 1995 zdominowały swoją kategorię z aż trzema zakwalifikowanymi zgłoszeniami – do dziś ścieżka dźwiękowa do „Króla lwa” z 1994 roku sprzedała się w ponad dwudziestomilionowym nakładzie i jest jednocześnie najlepiej sprzedającym się soundtrackiem z filmu animowanego w historii, a „Can You Feel The Love Tonight” w wykonaniu legendarnego brytyjskiego wokalisty jest jednym z najbardziej charakterystycznych utworów miłosnych w stuletniej historii studia Myszki Miki.

Korporacyjny instynkt naturalnie podpowiada, by do kolejnej odsłony w legendarnej franczyzie zaprosić osoby odpowiedzialne za sukces oryginalnego filmu – i tak też się stało w 2019 roku, gdy wytwórnia Walta Disneya realizowała „aktorski” remake, nawiązując ponownie współpracę nie tylko z Zimmerem, ale i twórcą musicalowych utworów Eltonem Johnem. Kultowy wokalista, którego nieprawdopodobną historię mogliśmy poznać za sprawą „Rocketmana” z 2019 roku w reżyserii Dextera Fletchera, skomponował nawet oryginalną piosenkę „Never Too Late” umieszczoną na napisach końcowych, jednak zaraz po premierze hitowego widowiska w dość chłodnych słowach wypowiadał się na temat roli muzyki w najnowszym dziele Jona Favreau krytykując kreatywne podejście filmowców, które według Johna zabiło dawną magię i czar. Znając jednocześnie podejście samego Hansa Zimmera do rewizyty swoich wcześniejszych prac, nie powinien nikogo zatem dziwić fakt, że także niemiecki kompozytor nie zdecydował się na comeback do dawnych obowiązków – decyzja ta została podjęta po poprzednich doświadczeniach związanych z ciągłym powrotem do swoich słynnych dokonań i Niemcowi podobała się idea, by nie być porównywanym do minionych osiągnięć, a mając na koncie już liczne muzyczne kontynuacje do filmów z serii „Batman”, czy „Kung Fu Panda” to też powód dlaczego autora kojarzonego ze słynną disnejowską franczyzą „Piraci z Karaibów” nie usłyszeliśmy tej jesieni w sequelu „Gladiatora” Ridleya Scotta, który po dwóch dekadach ponownie wkroczył na srebrne ekrany – tym razem ilustrację tła muzycznego powierzono Harry’emu Gregsonowi-Williamsowi, czyli protegowanemu Zimmera, który namaścił swojego ucznia na to stanowisko. Nie oznacza to, że historia odsłaniająca przed widzami tajemnicę pochodzenia Mufasy nie przemówi znajomymi melodiami, czy rozpoznawalnymi głosami – w rzeczywistości nostalgiczne i czytelne nawiązanie do oryginalnego soundtracku usłyszymy już w początkowych sekundach seansu.