Prezentownik Filmosfery na Dzień Dziecka!
Arkadiusz Kajling | 2025-05-14Źródło: Filmosfera
Już 1. czerwca będziemy obchodzić Międzynarodowy Dzień Dziecka, który w tym roku przypada w niedzielę – chyba w najbardziej ulubiony dzień tygodnia naszych milusińskich, wolny od zajęć w szkole i domowych obowiązków. Jeśli wciąż nie macie żadnego podarunku dla najmłodszych fanów kina i popkultury w rodzinie, to Filmosfera przychodzi Wam z pomocą – ostatnie kilka miesięcy na naszym polskim rynku wydawniczym obfitowało w wiele głośnych premier filmowych, muzycznych oraz komiksowych, które z pewnością zaspokoją gusta waszych pociech. Poniżej wybraliśmy kilka propozycji, których bardziej wnikliwe recenzje przeczytacie na naszej stronie klikając w odnośnik.


BLU-RAY „TRANSFORMERS: POCZĄTEK” (PEŁNA RECENZJA)

„Transformers: Początek” to ponadczasowa historia o przyjaźni, zdradzie i zarzewiu legendarnej wojny, którą zapoczątkowała rewolucja na Cybertronie – i chociaż tym razem zmieniono sposób opowiadania zdarzeń na medium kojarzone zwykle z młodszym odbiorcą to finalnie komputerowy prequel okazał się zaskakująco dojrzałą, a nawet niekiedy mroczną animacją skierowaną również do starszego fana cyklu, co doskonale zrozumieli nasi rodzimi dystrybutorzy wprowadzając na polskie ekrany także wersje bez dubbingu. Seria, która zadebiutowała na rynku w 1984 roku jako linia zabawek składająca się z transformujących się humanoidalnych mecha jest dziś jedną z najbardziej dochodowych franczyz w historii kinematografii, więc kinomaniaków nie powinien dziwić fakt, że co jakiś czas jesteśmy świadkami kolejnych filmowych narodzin mechanicznych istot zarówno na wielkim, jak i mniejszym ekranie. Kilka ostatnich produkcji live-action starało się ponownie rozniecić iskrę ekscytacji i rozkręcić na nowo kosmiczne uniwersum, które na przestrzeni lat zaliczyło zarówno wzloty, jak i upadki – zeszłoroczne „Przebudzenie bestii” miało być zupełnie nowym otwarciem cyklu, jednak dość nieoczekiwanie ratunkiem dla franczyzy okazała się pierwsza od czterdziestu lat w cyklu animacja, zataczając tym samym pełne koło na filmowym polu. Najnowsze dzieło Johna Cooleya powraca do korzeni marki nie tylko pod względem fabularnym, ale i w kwestii wizualnej – origin story skupiający się na początkach transformerów z Cybertronu na długo przed upadkiem planety spodobał się nie tylko krytykom, ale i kinowej publiczności skutecznie przyciągając postronne oko retro designem i uniwersalnym przekazem o walce z opresyjnymi systemami. Ten napakowany żywą akcją prequel to film, na który fani marki czekali całe życie i najlepsza odsłona w serii w jej obejmującej już ponad cztery dekady historii – wracając do miejsca w którym wszystko się zaczęło zaczynamy nie tylko rozumieć odwieczny konflikt i chronologiczny porządek, które napędzały kolejne filmowe inkarnacje, ale fenomen całej franczyzy, która od zawsze miała dostarczać jej odbiorcom czystej rozrywki, bez względu na ich biologiczny wiek.


BLU-RAY „WŁADCA PIERŚCIENI: WOJNA ROHIRRIMÓW” (PEŁNA RECENZJA)

Wielka trylogia „Władca Pierścieni” stworzona przed laty przez reżysera Petera Jacksona do dziś pozostaje niedoścignionym wzorem dla twórców epickiego kina fantasy – i chociaż od premiery ostatniej części pt. „Powrót Króla” minęły już ponad dwie dekady, to widowisko osadzone w tolkienowskiej rzeczywistości nadal ogląda się tak samo dobrze, jak podczas jego kinowego debiutu, co przyznał nawet ostatnio historyk Roel Konijnendijk, który pojawił się w internetowym programie „How Real Is It?”. Choć holenderski uczony miał wobec baśniowej produkcji kilka zastrzeżeń, to i tak ocenił ostatni filmowy rozdział LOTR-a jako jeden z najlepszych przykładów odtworzenia średniowiecznych konfliktów zbrojnych na ekranie, wystawiając filmowi ostatecznie ocenę 8/10 pod kątem autentyzmu. To dlatego, że dzieła Tolkiena są historiami dość trudnymi do wiernego przeniesienia na wielkie ekrany, a „Wojna Rohirrimów” to projekt, który od początku musiał sobie poradzić z nieufnością entuzjastów zarówno twórczości Tolkiena, ale i sympatyków Petera Jacksona – nie tylko był to powrót do kin po premierze dwóch sezonów serialu Prime Video i dziesięciu latach od ostatniej części „Hobbita”, ale też ponowne zwrócenie się w kierunku animowanego medium za sprawą którego widzowie poznali świat Śródziemia już w 1978 roku. Producentka Philippa Boyens wyjaśniła, że jednym z głównych celów przy tworzeniu anime było przedstawienie historii, która mogłaby istnieć niezależnie od klasycznych elementów, takich jak pierścienie mocy – takie podejście pozwoliło wiernym fanom poznać mniej znane, ale równie interesujące postacie i wydarzenia z uniwersum Tolkiena, pogłębiając „lore” Śródziemia. Skupiając się na postaci Helma Żelaznorękiego i konflikcie z Dunlendingami, japońska animacja okiem Kenji’ego Kamiyamy ukazuje nieopowiedziane wątki z dodatków do książkowego „Władcy Pierścieni”, by lepiej zrozumieć tło wydarzeń związanych z Rohanem. Jeśli zatem macie poczucie, że baśniowe uniwersum potrzebuje dalszego eksplorowania i tęsknicie za Śródziemiem, to nowa animowana produkcja, która z dumą patrzy na swoich filmowych poprzedników z całą pewnością da wam poczucie, że wasz głód wiedzy został zaspokojony.


CD „MUFASA: KRÓL LEW” (PEŁNA RECENZJA)

„Król lew” należy dziś do jednej z najcenniejszych pereł tradycyjnej animacji w ponad stuletnim katalogu Disneya, a biorąc pod uwagę fakt jak wielką popularnością od czasu kinowej premiery pełnometrażowego filmu z 1994 roku cieszą się przygody małego Simby nie tylko wśród młodszych odbiorców, ale i dorosłej publiki nikogo nie powinien dziwić ciągły rozwój lwiego uniwersum i chęć dopisania nowego rozdziału do tej ponadczasowej legendy – opowiedziana przy pomocy retrospekcji najnowsza część to uniwersalna historia „od zera do bohatera”, która przedstawia przed widzami tytułowego Mufasę jako osierocone i samotne dziecko, dopóki nie spotyka na swojej drodze sympatycznego lwa o imieniu Taka, spadkobiercy królewskiej linii krwi. Przypadkowe spotkanie staje się początkiem ekspansywnej podróży niezwykłej grupy odmieńców poszukujących swojego przeznaczenia, lecz w trakcie wędrówki ich więź zostanie poddana próbom, a bohaterowie będą musieli współpracować, by uniknąć groźnego i śmiertelnego wroga. Nieprzypadkowy natomiast do produkcji mającej ścisły związek z jego teatralnym odpowiednikiem jest angaż Lina-Manuela Mirandy, który doskonale zrozumiał sceniczne korzenie najnowszego filmu Barry’ego Jenkinsa i starał się należycie uhonorować trwającą już trzy dekady muzyczną spuściznę – jak twierdzi sam gwiazdor Broadwayu to muzyka młodości nas kształtuje i nierzadko wpływa na to kim stajemy się w dorosłym życiu, a piosenki i dźwięki, które usłyszymy w dzieciństwie zapisują się w naszej pamięci trwale i bardzo głęboko. Naturalny wydaje się zatem także ponowny udział Lebo M., czyli „ojca chrzestnego” Króla lwa, który swoim nostalgicznym wokalem przypomina o odwiecznym kręgu życia w otaczającej nas rzeczywistości – pełny krąg zatacza również Anika Noni Rose, która łącznie z partnerującym jej Keithem Davidem po piętnastu latach od wspólnego udziału w „Księżniczce i żabie” tym razem wykonuje jedną z najbardziej emocjonalnych piosenek na soundtracku mówiącej o nieustannym patrzeniu w przyszłość. A ta dla Lina-Manuela Mirandy maluje się w jasnych kolorach – mistrz ginącej sztuki, który przy wyborze projektów kieruje się niemal zwierzęcym instynktem już niedługo powróci do świata Vaiany, tym razem w jej aktorskiej reimaginacji, zataczając pełne koło w muzycznym kręgu życia, potwierdzając, że jest jego kluczową i niepodrabialną częścią.


CD „VAIANA 2” (PEŁNA RECENZJA)

Osiem lat temu historia polinezyjskiej córki lokalnego wodza szukającej swojego miejsca na świecie zachwyciła światową publiczność, która od czasu kinowej premiery nieprzerwanie pozostaje pod urokiem współczesnej księżniczki Disneya – mimo upływu czasu „Vaiana: Skarb oceanu” jest dziś dalej najchętniej oglądaną produkcją na platformie streamingowej wytwórni Myszki Miki i nic nie wskazuje, by czar malowniczej wyspy Motunui miał przestać działać na wyobraźnię kinomaniaków. Jasne było, że w pewnym momencie zagorzali fani pięćdziesiątego szóstego klasyku w oficjalnym kanonie pełnometrażowych animacji Disneya powrócą do tego uniwersum w jakimś czasie w przyszłości – sukces oryginalnej Vaiany zdążył nas już skutecznie przyzwyczaić do faktu, że animowany tradycyjną metodą film rysunkowy został bezpowrotnie złożony do grobu, a jego miejsce zajęła stale rozwijająca się technika komputerowa, która w produkcji z 2016 roku urzekała nie tylko bogatym spektrum kolorów od błogiego błękitu wody Oceanu Spokojnego, po soczyście zieloną egzotyczną florę zamorskiej wyspy, ale i warstwą muzyczną za którą odpowiadało wówczas złote dziecko scenicznego musicalu, przemycając nieco teatralnej magii do świata animowanego filmu – i chociaż Lin-Manuel Miranda nie powrócił do obowiązków autora piosenek w wyczekiwanej kontynuacji hitu sprzed lat, wytwórnia WDAS postanowiła obrać zupełnie nowy kurs, zachowując jednocześnie wierność swojej musicalowej tradycji. Pierwszy żeński i zarazem najmłodszy duet kompozytorek w historii Disneya doskonale oddaje muzycznie towarzyszący głównej bohaterce klimat nieustającej przygody i ekscytującej wyprawy w nieznane proponując zupełnie nowe melodie, które z biegiem akcji dojrzewają wraz z ekranową heroiną. W sequelu nadrzędnym celem Vaiany jest połączenie mieszkańców rozsianych po oceanicznych wyspach, a nagrodzone Grammy songwriterki Abigail Barlow i Emily Bear podejmują się odważnego zadania kontynuowania historii nastoletniej księżniczki silnie odwołując się do jej kulturowego dziedzictwa – scalając znane melodie i nowe dźwięki wypływają na niezbadane muzyczne wody, które kres może wyznaczyć tylko… nowy ląd.


KOMIKS „SUPERMAN: NA WSZYSTKIE PORY ROKU” (PEŁNA RECENZJA)

Przez ponad dwie dekady kultowy duet twórców Jeph Loeb i Tim Sale tworzyli jedne z najbardziej znaczących i zapadających w pamięć komiksów o superbohaterach, jakie pojawiły się na rynku wydawniczym – od opowieści “Challengers of the Unknown” i “Batman. Długie Halloween” po “Daredevil. Żółty” i “Kobieta-Kot. Rzymskie wakacje”, jednak wśród wielu dzieł, które wspólnie stworzyli, to powstały w 1998 roku “Superman: Na wszystkie pory roku” stanowi niekwestionowaną perełkę – ta wyjątkowo przedstawiona również pod względem graficznym historia jest nostalgicznym powrotem do wczesnych dni Człowieka ze Stali, oglądanych z punktu widzenia jego najbliższych. Bo Superman nie powstał w ciągu jednego dnia, ale jego osobowość i siła były budowane stopniowo dzięki osobom z którymi miał styczność. Młodzieńcze lata i dorastanie najbardziej znanego bohatera komiksów DC rozbudzały fantazję nie tylko zwykłych czytelników, ale i fascynowały hollywoodzkich filmowców – zaledwie trzy lata po wydaniu komiksu na małym ekranie zadebiutował serial „Tajemnice Smallville”, w którym nastoletni Clark Kent musiał poradzić sobie z ujawniającymi się supermocami i rodzącym się uczuciem do koleżanki z klasy, Lany Lang. Wyraźnie widać, że klasyczna historia zainspirowała twórców i producentów Milesa Millera i Alfreda Gougha do stworzenia aż 217-odcinkowej serii odkrywającej wczesne lata herosa z Kryptonu. Jak sami zresztą stwierdzili, ten album łączy rozmach i patos filmów Johna Forda z intymnym portretem superbohatera, a Jeph Loeb i Tim Sale postanowili opowiedzieć legendarną historię w naprawdę oryginalny sposób ukazując świat, który już gdzieś widzieliśmy – a to dlatego, że każdy doskonale wie, skąd się wziął Człowiek ze stali. James Gunn, który już w lipcu zresetuje filmowe uniwersum DC i jeszcze raz opowie o obrońcy Metropolis ma za zadanie stworzyć świat, który pod względem popularności będzie w stanie konkurować z jego byłym pracodawcą, czyli Marvelem. Wiemy już, że nowy „Superman” nie przedstawi genezy bohatera – nie zobaczymy zniszczenia Kryptonu, czy młodzieńczych lat Clarka na farmie w Smallville, a cały panteon DCU ma być już częściowo ukształtowany z poszczególnymi bohaterami działającymi od lat. Nie bez powodu zatem reżyser trzech części „Strażników Galaktyki” wymienił słynny komiks duetu Loeb/Sale jako jedną ze swoich inspiracji – „Na wszystkie pory roku” to tak naprawdę przełomowy moment w kanonie opowieści o Supermanie: rok z życia, podczas którego Clark Kent próbuje pogodzić swoje pozaziemskie dziedzictwo z ludzkim wychowaniem to idealne wprowadzenie dla nowych czytelników, a jednocześnie doskonała rozrywka dla długoletnich fanów Supermana.


KOMIKS „KACZOGRÓD. CARL BARKS – SALON PIĘKNOŚCI” (PEŁNA RECENZJA)

Chociaż początków komiksu niektórzy badacze doszukują się już w średniowieczu, kiedy to historie obrazkowe z lakonicznymi komentarzami miały za zadanie sławić bohaterskie czyny, czy żywoty świętych, to nie można zaprzeczyć, że rozwój tej dziedziny sztuki ściśle związany jest z rozwojem prasy XIX-wiecznej, gdy w codziennych gazetach zaczęto publikować w odcinkach krótkie historyjki obrazkowe o charakterze komediowym. Formę paska komiks otrzymał na początku XX wieku w USA, wtedy też ustaliły się jego typowe cechy: zwarta budowa złożona z kilku grafik i dymki z tekstami – w tej konwencji rysunkowe historie ukazywały się do końca lat 30. ubiegłego wieku, gdy wytwórnia Disneya na fali popularności Myszki Miki i Kaczora Donalda zdecydowała się wydać pierwsze magazyny w całości poświęcone swoim charakterystycznym bohaterom, oddelegowując do pracy przy nich Carla Barksa, ówczesnego scenarzysty krótkometrażówek z pechowym kaczorem. Amerykański rysownik świadomy licznych ograniczeń tego relatywnie świeżego medium wkrótce zaczął rozszerzać fabuły swoich dzieł, dodając coraz to nowszych bohaterów i jednocześnie kładąc pierwsze fundamenty pod dzisiejszy wizerunek i populację Kaczogrodu – rozbudowując kacze uniwersum Barks wprowadził tak kultowe osobowości, jak Sknerus McKwacz i nie dziwi fakt, że w ostatnim tomie, który wyszedł spod jego ołówka twórca poświęca tyle miejsca ukochanej postaci, przygotowując czytelnika na pożegnanie z jego twórczością, choć nie spuścizną. Wpływu Carla Barksa na komiks Disneya trudno przecenić, a w kolejnych dekadach jego wizja i styl stały się prawdziwą kopalnią inspiracji dla równie wielkich naśladowników, m.in. Dona Rosy przy dopisywaniu kolejnych rozdziałów do legendy kaczego miliardera i innych mieszkańców metropolii w Kalisocie. Dwudziesty ósmy tom „Kaczogrodu” to zatem nie definitywne rozstanie z Barksem, czego najlepszym dowodem będą dwie ostatnie odsłony kolekcji jeszcze w tym roku ze scenariuszami Carla, ale z rysunkami jego kontynuatorów należycie oddającymi hołd swojemu mistrzowi.

Zdj. Egmont / Galapagos / Universal