Życie po złocie
Radosław Sztaba | 2021-08-03Źródło: Filmosfera
O znaczeniu jednego gestu, który zdeterminował życie mistrza olimpijskiego, sile wymowy dokumentu oraz spojrzeniu w stronę filmu fabularnego – Ksawery Szczepanik, reżyser „Po złoto. Historia Władysława Kozakiewicza”, „Prawda, dobro i piękno. Film o Bohdanie Porębie”, a także „Czesław Story”, produkcji nagrodzonej na Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film” 2007, w specjalnym wywiadzie dla Filmosfery.

Katarzyna Szymańska: Dlaczego wybrał Pan dokument, a nie film fabularny, jako gatunek wypowiedzi reżyserskiej? Czym kierował się Pan przy wyborze tej formy i co ona dała Panu, jako twórcy filmowemu? 

Ksawery Szczepanik: Życie Władysława Kozakiewicza i wydarzenia w olimpijskiej Moskwie w roku 1980 mogłyby na pewno stać się kanwą filmu fabularnego. Ja jednak - rozpoczynając pracę nad „Po Złoto…” – w ogóle nie stanąłem przed wyborem: dokument czy fabuła. Wchodził w grę wyłącznie film dokumentalny, który jest przedsięwzięciem tańszym i przez to wykonalnym. Praca nad filmem dokumentalnym – choć może nie jest tak widowiskowa jak w fabule – pozwala przede wszystkim poznawać ciekawych ludzi. Podczas zdjęć do „Złota”, poza głównym bohaterem, miałem okazję porozmawiać z  wieloma dziennikarzami, historykami sportu, a nawet politykami. Dużo z tych spotkań wyniosłem.  

Rozpoczęły się igrzyska olimpijskie w Tokio – to idealny czas na premierę Pana filmu „Po złoto. Historia Władysława Kozakiewicza”. Czy jest Pan kibicem jakiejś dyscypliny? Czy chciałby Pan opowiedzieć kiedyś historię współczesnych gwiazd sportu? 

Lubię uprawiać sport, a trwające w Tokio igrzyska mobilizują mnie, żeby robić to regularnie. W przyszłości chciałbym skupić się przede wszystkim na drążeniu problemu „ceny sukcesu”, który jest udziałem nie tylko sportowców, ale również aktorów, polityków czy twórców filmowych. 

Jaka jest geneza pomysłu na ten dokument? Co wpłynęło na Pana wybór – by opowiedzieć tę, a nie inną historię? 

Kilka lat temu sięgnąłem po książkową biografię Władysława Kozakiewicza, o którym wówczas wiedziałem niewiele – właściciwe tylko tyle, że skakał o tyczce i że w Moskwie wykonał słynny gest w kierunku sowieckiej publiczności. Nie to jednak zaintrygowało mnie w tej książce najbardziej. Ciekawsze wydały mi się dalsze losy bohatera z Moskwy, przyćmione przez legendę „wała”. Kozakiewicz w 1985 roku uciekł wraz z rodziną z PRL-u do Niemiec Zachodnich, gdzie zaczynał wszystko od zera. Może dodam, że w trakcie czytania tej biografii byłem świeżo po wcześniejszym filmie, który porusza problem wypędzeń i dialogu polsko-niemieckiego. Życie Kozakiewicza też się w tę problamatykę wpisuje. Tak to się zaczęło.  

Przedstawił Pan Władysława Kozakiewicza z innej perspektywy, szerzej opowiedział jego historię, pokazał, co działo się po wykonaniu słynnego gestu i jak wyglądały dalsze losy jego kariery. Dlaczego zdecydował się Pan na taką narrację? Czy w Pana opinii ten „narodowy gest zwycięstwa” i zawłaszczenie go przez ogół społeczeństwa nie zaważyło na tym, że tyczkarz przedwcześnie zakończył swoją karierę sportową? 

„Narodowy gest zwycięstwa”, o którym Pani mówi, był w rzeczywistości gestem wyłącznie spontanicznym, wykonanym w tak zwanej sportowej złości. Sowiecka publiczność nie zachowywała się wobec uczestników konkursu skoku o tyczce fair, gwizdała na niego. Kozakiewicz uznał, że odpowie im ich językiem. Wobec napiętych relacji polsko-radzieckich w tamtym okresie gest nabrał nowego znaczenia, a dla Polaków był dowodem odwagi jego autora. Gest ten nie miał jednak bezpośredniego przełożenia na decyzję popularnego “Kozaka” o ucieczce z PRL-u pięć lat później. Przyczynił się do niej konflikt z działaczami sportowymi, którzy uznali w pewnym momencie, że ze starego mistrza już nic nie będzie. Tymczasem Władek wierzył, że ma prawo decydować o własnym losie, dał nogę za żelazną kurtynę i dalej robił swoje. Świetna sprawa.

Czy widzi Pan jakieś analogie w traktowaniu polskich sportowców, którzy przyjęli inne obywatelstwo, z tym, jak negatywnie zaopiniowano w mediach decyzję Władysława Kozakiewicza o wyjeździe do RFN? 

Wszyscy polscy sportowcy, którzy w okresie PRL-u zdecydowali się pozostać poza granicami kraju, byli wymazywani przez PRL-owskie władze z historii polskiego sportu. Los ten spotkał także Kozakiewicza i opisujemy go w filmie, korzystając z nagrań Telewizji Polskiej, kilku telewizji niemieckich, jak również kilku artykułów prasowych, które ukazały się w Polsce zaraz przed tym, jak nastąpił całkowity „ban na Kozaka”. 

Fabuła filmu „Po złoto…” skupia się na dokonaniach sportowych Władysława Kozakiewicza, jednak w opowiadanej historii znalazło się miejsce na wzmiankę o założeniu rodziny. Czy miał Pan w planach poszerzenie obrazu o wywiad z jego żoną? 

Owszem, ale czasem nawet reżyser nie na wszystko ma wpływ w swoim filmie. Starałem się, żeby rodzina pana Władysława zaistniała w tej produkcji, zwłaszcza w finałowym akcie, który poświęcony jest “okresowi niemieckiemu”. Mój bohater ucieka oczywiście ze swoją rodziną. Jednak główny nacisk położyłem na kwestie sportowe i ambicje Władysława Kozakiewicza, by zwyciężać bez względu na cenę. To był nadrzędny cel mojego bohatera w tamtym okresie i to jest myślą przewodnią filmu. 

Dokument zawiera archiwalia domowe tyczkarza oraz dawne nagrania, m. in. czołówkę Dziennika Telewizyjnego, z offu słychać komentatorów sportowych – czy trudno było dokonać wyboru materiałów spośród tych zgromadzonych z lat 70. i 80.? Czy czegoś Pan nie wykorzystał, choć pierwotnie zamierzał Pan dołączyć do filmu? 

W podjęciu odpowiednich decyzji pomagały nam… ceny tych materiałów. Minuta archiwalnego materiału z zachodniej telewizji kosztuje 4-5 tysięcy euro. W Polsce ceny też są wygórowane. To bodziec, by opowiadać w sposób zwięzły. Z rzeczy szerzej nieznanych - mamy w filmie ciekawe materiały z Rosji, oryginalnie utrwalone na taśmie, użyliśmy także fragmentów krótkich filmów dokumentalnych o polskich lekkoatletach autorstwa Witolda Rumla; udało mi się także namówić pana Władysława, by przekopał raz jeszcze swoje domowe archiwum - odnalazły się rodzinne zdjęcia i slajdy, których wcześniej nikt poza rodziną nie widział. Do filmu nie weszło tylko to, co w niewyjaśnionych okolicznościach nagle… zaginęło na Woronicza ;) 

Łukasz Palkowski przedstawił historię Jerzego Górskiego jako filmową biografię („Najlepszy”, 2017). Czy rozważa Pan przejście od dokumentu do fabuły? 

Bardzo bym chciał, choć to nie jest takie proste. Żeby „przejść do fabuły”, trzeba mieć scenariusz, producenta, który uwierzy w projekt tak mocno jak ja i mecenasów sztuki skłonnych zapłacić za nasze marzenia. Poprzeczka, jak Pani widzi, wisi wysoko, ale nie rezygnuję z oddania tego skoku.