Tegoroczny oskarowy dokument „Twenty Feet from Stardom” powinien być obowiązkowo puszczany wszystkim kandydatom do programów typu „Idol”, „X factor” czy „Mam talent”. Powinien go obejrzeć każdy, kto nie tylko marzy, ale rzeczywiście poważnie myśli o karierze muzycznej. Albowiem poza historią główną, którą jest przedstawienie i wydobycie z cienia grupy niezwykłych kobiet śpiewających chórki u najbardziej znanych przedstawicieli muzyki rozrywkowej, pokazuje drugą stronę medalu, a mianowicie to, że show-biznes nie zna litości i nawet niesamowity talent, charyzma oraz barwna osobowość nie stanowią żadnej gwarancji na to, że żądny sławy i uznania nie odbije się od złotej ściany.
„O krok od sławy” (o mniej precyzyjnym polskim tytule, albowiem w oryginale chodzi konkretnie o 20 kroków, czyli symboliczną odległość, jaka dzieli na scenie wokalistę od chórku) to film skierowany głównie do wielbicieli muzyki (czyli właściwie do każdego). Aczkolwiek jestem skłonna założyć się o coś średnio cennego, że przeważająca część z Was (poza osobami, które albo głęboko „siedzą” w przemyśle muzycznym, albo się owym przemysłem bardzo mocno interesują) w życiu nie zetknęła się z nazwiskami bohaterek filmu. Choć jest także więcej niż pewne, że wielu z nas nieraz wyśpiewywało refreny i chórki razem z nimi. Dlatego właśnie warto obejrzeć ten swoisty hołd złożony mniej lub bardziej anonimowym wokalistkom, które swoim talentem niejednokrotnie bezpośrednio przyczyniły się do sukcesu danego przeboju (jak to cudnie podsumował Stevie Wonder - jeśli mamy wątpliwości co do roli, jaką odgrywają chórki, spróbujmy sobie wyobrazić piosenkę Raya Charlesa „What I'd Say” z piosenkarzem wystękującym refren samotnie - zapewniam, że to zabawna wizualizacja).
Przez większą część filmu reżyser skupia się głównie na doświadczeniach i refleksjach trzech stosunkowo najbardziej znanych piosenkarek - Darlene Love, Lisy Fischer oraz Merry Clayton. Głosy dwóch ostatnich możemy usłyszeć m.in. w piosence The Rolling Stones „Gimme Shelter” (swoją drogą ciekawe jest porównanie na własny użytek ich wykonań, oddzielonych od siebie kilkoma dekadami). Lisa nadal występuje regularnie z takimi muzykami jak Chris Botti, Sting, czy właśnie The Rolling Stones i można powiedzieć, że wśród całej grupy wyróżnia się zarówno swoim ogromnym dystansem i pokorą oraz tym, że jak sama przyznaje, nie najlepiej czuje się na pierwszym planie (a warto wspomnieć, że w 1991 jej solowy singiel zdobył nagrodę Grammy).
Z większości opowieści wyziera wprawdzie spora frustracja, rozczarowanie i żal niespełnionych marzeń i ambicji, ale także autentyczna miłość do muzyki (interesującym faktem jest, jak wiele z tych „chórzystek” jest córkami pastorów - wielokrotnie zresztą w filmie pojawia się porównanie do ceremonii kościelnej, zgodnie z którą główny wokalista jest odpowiednikiem amerykańskiego, śpiewającego kaznodziei nadającego ton, a jego chórek - grupą wiernych, wyśpiewujących wpadający w ucho refren). Właściwie wszystkie te historie są szalenie do siebie podobne - podobnie jak bezowocne dążenie do kariery solowej tych utalentowanych kobiet. Swego rodzaju klamrę spinającą całość stanowi młodziutka, dwudziestokilkuletnia Judith Hill, która była odkryciem Michaela Jacksona, a od kilku lat próbuje wybić się na niezależność. W filmie widzimy, że właściwie podąża ona dokładnie tą samą drogą, którą wiele lat przed nią wydeptały jej poprzedniczki - pozostaje tylko mieć nadzieję, że ostatecznie będzie miała więcej szczęścia od nich.
Poza rozmowami z głównymi bohaterkami dokumentu, film składa się także z fragmentów wywiadów z muzykami, którzy od dziesięciu lat utrzymują się na piedestale - w tym m.in. z Brucem Springsteenem, Stingiem, Chrissem Botti, Stevie'm Wonderem czy Mickiem Jaggerem. Do kompletu otrzymujemy także wyrywki z koncertów takich wykonawców jak Talking Heads, Ray Charles, The Rolling Stones, David Bowie czy Luther Vandross (który rozpoczynał swoja karierę - nomen omen - śpiewając chórki u Davida Bowie).
O ile jednak sam temat „O krok od sławy” jest naprawdę ciekawy, tak w trakcie seansu, z upływem kolejnych minut coraz częściej przychodzi na myśl hasło „niewykorzystany potencjał” - zdecydowanie najciekawiej prezentują się w nim fragmenty dotyczące lat 60. i 70. i szczerze mówiąc, ja osobiście bardzo żałowałam, że autor nie zagłębił się bardziej w obowiązujące wówczas układy, wspominając o nich tylko w przelocie (jak choćby o kontrowersyjnej postaci producenta Phila Spectora czy Ike'a Turnera, który jak głosi plotka - uważał się za „muzycznego alfonsa” i miał silne poczucie własności, zarówno w stosunku do swojej żony Tiny, jak i wspierających ich oboje wokalistek). Ogólnie wiele cięższych tematów zostało jedynie zasygnalizowanych, bez pogłębionej analizy, wywołując spory niedosyt u bardziej wymagających widzów.
Mimo tych zastrzeżeń, uważam, że jest to film wyjątkowy i wart obejrzenia - choćby właśnie jako przypomnienie o tych wszystkich anonimowych muzykach, którzy marząc o sławie i gwiazdorstwie, „skazani” są niejako na wieczne przebywanie w cieniu innych. Bowiem przejście tych tytułowych dwudziestu kroków okazuje się często o wiele dłuższą i bardziej wyboistą drogą, niż można się spodziewać. To także gorzka lekcja biznesowych realiów (które odnoszą się do całej branży rozrywkowej, zarówno tej muzycznej, jak i filmowej) - zwłaszcza kiedy widzimy, że spora część bohaterek filmu dostała jednak swoją szansę i wydała solową płytę (lub nawet kilka), po czym... nic nie uległo zmianie...
Warto również pamiętać, że bohaterki filmu stanowią mimo wszystko swego rodzaju elitę, albowiem sfrustrowane czy nie, poznały smak bycia oklaskiwanym przez tysiące osób oraz występowania na scenie w świetle reflektorów. A to i tak o wiele więcej niż udało się zdobyć wszystkim tym, którzy mimo talentu i chęci, zaczynają i kończą w podrzędnych barach, czy też występując na ulicy, czy stacji metra. Sukces ma wiele twarzy i jest jak najbardziej kapryśna z gwiazd - nigdy nie wiadomo, kiedy i do kogo się uśmiechnie. Na zakończenie napiszę jeszcze, że najbardziej w pamięć zapadł mi fragment rozmowy z Tatą Vegą, która z rozbrajającym uśmiechem stwierdziła, że gdyby faktycznie udało jej się odnieść ten wymarzony spektakularny sukces i zdobyć sławę i majątek, to prawdopodobnie nie wzięłaby udziału w tym projekcie, ponieważ wcześniej zapewne umarłaby z przedawkowania. Do tego idealnie pasuje pamiętny cytat, którego autorstwo przypisuje się Oscarowi Wilde, iż „Istnieją tylko dwie tragedie: pierwsza polega na tym, że nie osiąga się tego, co się zamierzyło, druga – że się to osiąga. Ale tylko ta druga jest tragedią prawdziwą”.