Gdybym miała określić jednym zdaniem obraz „Czerwony i niebieski”, powiedziałabym, że to taka nieco lepsza telewizyjna produkcja, z bliżej nieokreślonych dla mnie przyczyn wyświetlana w kinach. Jego głównym minusem jest to, iż jest on za mało zabawny, aby stać się komedią oraz zdecydowanie za mało głęboki, aby zasłużyć na określenie go sensownym dramatem obyczajowym. Pomimo poruszania (teoretycznie) kilku poważnych problemów (śmierć matki, opuszczenie przez rodziców, poważna choroba, poszukiwanie własnej tożsamości etc.), film jedynie prześlizguje się po nich, nie dając bardziej wymagającym widzom ani większych szans na poważniejszą refleksję, ani też na popracowanie przeponą. W rezultacie dostajemy idealnie przeciętną historię, w dodatku złożoną z samych klisz i stereotypów.
Akcja rozgrywa się we włoskim liceum, wśród irytujących nastolatków (i tu pojawia się pierwsze pytanie - czy współczesne nastolatki faktycznie są takie denerwujące, czy to po prostu autorska wizja reżysera?), do której trafia na zastępstwo młody nauczyciel - idealista, z głową pełną pomysłów i nadziei na zmianę (a jakże). Na miejscu okazuje się, że poza oporną klasą (i tu mamy cały arsenał kolejnych sztamp, począwszy od klasowego błazna, który jak się okazuje, nie jest wcale taki głupi, czy też aroganckiej piękności, której niechęć jest - oczywiście - podszyta życiową tragedią) profesor Prezioso musi przezwyciężyć także nieżyczliwość podstarzałego, cynicznego i wypalonego (a jakże) profesora, traktującego nauczanie jako dopust boży (aby jednak dopełnić schemat, warto wspomnieć, że w przeszłości profesor Fiorito był dokładnie takim samym pasjonatem, jak jego młody kolega). Jeśli macie chęć, drodzy widzowie, pokuście się w tym momencie o odgadnięcie, który z dwóch mężczyzn pod koniec filmu złagodnieje i otworzy się na innych, a który dojrzeje i nieco zmądrzeje - zapewniam, że nie będzie to trudne ani zbyt wymagające intelektualnie zadanie...
Aby zrównoważyć męskie wątki, do kompletu dostajemy chłodnawą i zdystansowaną panią dyrektor, która (cóż za niespodzianka) chcąc nie chcąc, nawiąże dość głęboką (choć pokazaną w zaskakująco mętny sposób) relację z jednym z uczniów.
Być może włoski reżyser Giuseppe Piccioni w swoim filmie chciał przedstawić współczesne spojrzenie na zróżnicowane i skomplikowane stosunki pomiędzy uczniami i nauczycielami, czy też uniwersalne problemy, z jakimi stykają się młodzi ludzie u progu dorosłości, ale jak dla mnie zabrakło mu zarówno pomysłu na opowiadaną historię, jak i jej formę. Całość może i ogląda się bez większej przykrości, ale w momencie kiedy zaczynamy analizować zarówno postępowanie bohaterów, jak i ich motywy, okazuje się, że nie mają one za grosz sensu (cały wątek z byłą uczennicą, rozkochaną w swoim profesorze i wodzącą za staruszkiem maślanym wzrokiem jest po prostu żywcem wyjęty z jakiejś tandetnej telenoweli, podobnie zresztą jak ten z opuszczonym przez matkę mieszkającym w szkole nastolatku o mentalności przedszkolaka, czy też kompletnie idiotyczna historia z narcystyczną dziewczyną, manipulującą swoim próbującym dostosować się do włoskiego społeczeństwa chłopcem o rumuńskim pochodzeniu) - wszystko to złożone razem sprawia wrażenie, jakby scenariusz pisała grupa obcych sobie (i niespecjalnie lubiących się wzajemnie) osób, które postanowiły wrzucić do filmu wszystko, co wpadło im do głowy, bez martwienia się o takie „szczegóły”, jak choćby szczątkowy życiowy realizm, czy poczucie logiki i sensu.
Przyznam się, że opisując ten film, miałam autentyczny problem z określeniem jego grupy docelowej - być może w zbliżającym się wielkimi krokami wakacyjnym sezonie ogórkowym, okaże się on nie takim najgorszym wyborem, pod warunkiem jednak, że nie będziemy oczekiwać po nim jakichkolwiek głębszych przemyśleń.
Na zakończenie dodam jeszcze, że wcielający się w rolę nauczyciela-idealisty Riccardo Scamarcio jest bardzo przyjemny dla oka, co na pewno może nieco uprzyjemnić odbiór filmu (przynajmniej damskiej części widowni).