Jeśli należycie do szczęśliwców, którzy odbierają filmy przede wszystkim poprzez zmysły, to wybierając się na film „Hardkor Disko”, jesteście na wygranej pozycji. Jeśli natomiast macie więcej niż 20 lat i/lub lubicie, kiedy film ma zwartą i logiczną fabułę, to niestety trafiliście trochę gorzej.
Krzysztof Skonieczny zaczął swoją przygodę z reżyserią od teledysków i oglądając „Hardkor Disko” nie sposób o tym zapomnieć. Od strony wizualnej, estetycznej i muzycznej, ten obraz to perełka, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że to pełnometrażowy debiut. Wszystkie sceny są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, a połączenie bardzo malowniczych ujęć, przeplatanych autentycznymi nagraniami z kaset VHS i świetnej ścieżki dźwiękowej sprawia, że łatwo wsiąknąć w tę historię. Ale... (bo wiadomo, że jakieś ale się pojawi) efektowne sceny i długie ujęcia to jedno, a opowiadana historia to zupełnie co innego. Od strony fabularnej bowiem film niestety dość mocno kuleje, postaci są za bardzo papierowe, ich zachowanie mało prawdopodobne i raczej irracjonalne (kto przy zdrowych zmysłach wpuściłby do domu kompletnie obcego chłopaka, nie zadając sobie właściwie żadnego trudu sprawdzenia czegokolwiek na jego temat?!), a część scen, choć realizatorsko imponująca, wydaje się kompletnie wyrwana z kontekstu. Scena nie staje się bowiem symboliczna tylko z tego powodu, że jest ładnie nakręcona i kiedy umieści się ją w przypadkowym miejscu w filmie (tak jak bohater nie staje się anarchistą poprzez pokazanie jak rzuca w policję koktajlem Mołotowa) - tu można zadać sobie pytanie, czy ta tendencja to swoista maniera reżysera i pozostałość po kręceniu teledysków, czy też jedna z najtrafniej uchwyconych cech portretowanego pokolenia, czyli nieustająca potrzeba bombardowania nowymi bodźcami - wszystko musi być intensywne, głośne, przerysowane, bo nasz mózg oduczył się już odbierania bardziej subtelnych sygnałów.
Niewątpliwie „Hardkor Disko” to debiut interesujący (choć przypominając sobie całkiem celny filmowy dialog o „interesujących gniotach”, określenie to nabiera nieco sarkastycznej wymowy) i myślę, że ma spore szanse na zdobycie popularności u młodych widzów - to taka współczesna, polska wersja „Buntownika bez powodu”, która pokazuje drzemiący w młodym reżyserze potencjał - na razie wprawdzie jest to raczej poszukiwanie swojego miejsca i tożsamości, ale zarazem to, co wyraźnie przebija przez wszystkie niedociągnięcia sugeruje, że Krzysztof Skonieczny ma coś do powiedzenia i pokazania. Jednocześnie dla mnie osobiście „Hardkor Disko jest za mało realistyczne jak na wiarygodny dramat i za mało „odjechane” jak na obraz symboliczny - wolałabym, żeby Skonieczny bardziej zdecydowanie poszedł w jedną lub drugą stronę, bo takie stanie okrakiem rzadko komu wychodzi na dobre. Film ogląda się wprawdzie z zaciekawieniem i estetyczną przyjemnością (a także lekkim dyskomfortem psychicznym podczas świetnie nakręconych, ale i brutalnych scen), ale brakuje w nim emocjonalnego dialogu z widzem. Owszem, przez większość seansu historia trzyma nas we względnym napięciu, ale jednocześnie nie wywołuje u oglądającego poczucia jakiejkolwiek więzi z bohaterami - zarówno matka, jak i ojciec są w całym swoim luzie i „młodzieżowości” zwyczajnie irytujący (choć każde z nich w inny sposób), a Ola ma mentalność nastolatki z osobowością borderline i jej histeryczne miotanie się we wszystkie strony po jakimś czasie zaczyna po prostu męczyć. Główny bohater natomiast sprawia wrażenie, jakby nie do końca sam wiedział, dlaczego zachowuje się w taki, a nie inny sposób - w pewnym momencie cała otoczka jego groźnej, cichej tajemniczości zapętla się na kształt węża połykającego własny ogon. Aż do końca nie otrzymujemy odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę nim kieruje - pragnienie zemsty, nienawiść, samotność, czy chęć zniszczenia rodziny, której sam został pozbawiony? Owszem, przyznaję że lubię, kiedy reżyser daje widzom interpretacyjną swobodę, ale obietnica opowiedzenia mi pewnej historii, a na koniec pozostawienie mnie samej sobie z mniej lub bardziej przypadkowymi fragmentami układanki sprawia, że czuję się zmanipulowana i wykorzystana. Dla mnie bowiem ten wątek nie został wystarczająco rozwinięty, a postać głównego (anty)bohatera wysyła takie mnóstwo sprzecznych sygnałów, że w rezultacie niezmiernie łatwo jest stworzyć sobie z tych fragmentów zupełnie alternatywny scenariusz (wcale nie gorszy od oryginalnego pomysłu!). Marcin przez większość filmu obserwuje wszystko z obojętną ciekawością drapieżnika, przejawiając wręcz cechy psychopatyczne (jest skupiony wyłącznie na swoim celu, bez przywiązywania wagi do moralnej strony swojego planu), a jednak po fakcie wykazuje coś w rodzaju śladowych wyrzutów sumienia. Jednocześnie, wieńcząca film, scena uwolnienia uśpionej furii nie do końca pasuje mi do obrazu tej postaci - bardziej przemówiłoby do mnie utrzymanie tej psychopatyczno-obojętnej pozy z początku obrazu - zwłaszcza, że spojrzenie Kowalczyka jest zarazem hipnotyzujące, jak i podszyte szaleństwem (co widać także w świetnej scenie wzrokowego pojedynku z agresywnym dresiarzem - w którego wcielił się - nomen omen - sam reżyser) i zdecydowanie łatwiej przyszłoby mi uwierzyć w to, że to postać trochę w stylu Paula i Petera z filmu „Funny Games” M. Hanekego, którzy na pytanie „dlaczego to robicie?” odpowiadają „a dlaczego nie?”, niż w ten nieco przestylizowany amok i swoistą „misję”.
Ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę, że nie ma nic łatwiejszego niż krytyka cudzego dzieła, a także szczerze doceniam zarówno sam pomysł, jak i sposób realizacji filmu. Jestem zdania, że obraz Skoniecznego jest wart obejrzenia - choćby po to, aby przekonać się na własne oczy, czy faktycznie jest to głos pokolenia, do którego należymy. A jeśli nie, to warto chociaż sprawdzić, jak bawią się ludzie z „hajsem”, brakiem kompleksów, jakichkolwiek wartości i wrodzoną arogancją. Dla znacznej większości widzów pewnie będzie to konfrontacja ze swoistą egzotyką (w końcu ilu z nas w wolnym czasie bierze udział w nielegalnych wyścigach samochodowych, czy bawi się do upadłego, wciągając kokę przy pomocy zrolowanej setki?), w dodatku egzotyką raczej pretensjonalną, ale przyznam się, że te „imprezowe epizody” zaciekawiły mnie na tyle, że chętnie obejrzałabym pogłębioną odsłonę życia młodego pokolenia pokazaną oczami Skoniecznego.
Na koniec zaapeluję jeszcze - bezwzględnie zapamiętajcie sobie nazwiska reżysera Krzysztofa Skoniecznego oraz odtwórcy głównej roli Marcina Kowalczyka (któremu nie sposób odmówić niesamowitej ekranowej charyzmy i swobody, z jaką wciela się w odgrywaną postać). Jeśli któremuś z panów gdzieś po drodze nie powinie się noga, to każdy z nich ma szansę porządnie namieszać w polskim kinie. Oby.