Czy film może budzić ambiwalentne uczucia? Podobać się, będąc jednocześnie produkcją, do której nie chcesz nigdy wracać? Sprawiać, że pragniesz poznać zakończenie historii, ale wiesz, że gdy nadejdzie, pożałujesz tego? Czasami decydując się na obejrzenie jakiejś produkcji, czujesz, że w pewien sposób dzieło skradnie kawałek ciebie. Mimo że jest to tylko film, zdajesz sobie sprawę, że jest to aż film. Niektóre historie, jakie oglądałam, nie wzbudzały we mnie żadnych emocji, inne wręcz przeciwnie, dostarczały mi godziwej rozrywki czy tematów do myślenia. Jednak pierwszy raz natrafiłam na produkcję, która spodobała mi się nie podobając.
W wieku trzynastu lat u Hazel zdiagnozowano raka tarczycy, później przerzuty pojawiły się na płucach. Dziewczyna, z wiadomych powodów, przestała czerpać radość z życia, bliscy zaczęli podejrzewać, że cierpi na depresję, dlatego postanowili zapisać ją na spotkania grupy wsparcia. To właśnie tam bohaterka poznaje Gusa, który w wyniku choroby stracił nogę. Chłopak całkowicie zmienia życie Hazel.
„Gwiazd naszych wina”, ekranizacja powieści Johna Green pod tym samym tytułem, nie jest typową romantyczną produkcją. Owszem, pojawia się rozbudowany wątek miłosny, ale nie on zostaje wysunięty na pierwszy plan. Głównym niewidocznym bohaterem filmu okazuje się choroba, która tak bardzo zmienia życie protagonistów. Jak już wcześniej wspomniałam, Hazel przestaje cieszyć się tym, co ma. Wie, że jej śmierć jest nieunikniona i żyje tylko tym oraz ciągłym strachem o najbliższych – co poczną, kiedy ona odejdzie. Gus zmienia jej podejście do choroby.
Widz już od samego początku wie, że nie będzie to typowa produkcja z happy endem, gdzie wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Moment, kiedy miłosna bajka zamieni się w koszmar, jest nieunikniony. Obserwowanie poczynań młodych bohaterów oraz ich walki o jeszcze jeden dzień może okazać się trudne. Ten film to typowy wyciskacz łez, większość scen jest bardzo uczuciowych. Jednak nazwanie samej historii łzawą czy ckliwą byłoby błędem. To piękna opowieść o pierwszym uczuciu dwójki zagubionych osób, które wiedzą, że ich żywot będzie krótki. Mają jednak to szczęście, że odnajdują siebie i dostają szansę spędzenia kilku magicznych chwil.
Widmo śmierci nieustannie towarzyszy poczynaniom protagonistów. O tyle okrutnej, że chce zabrać dzieci, które powinny zobaczyć więcej, przeżyć więcej. Jedynym jasnym punktem w tej smutnej historii jest fakt, iż dwójka bohaterów odnalazła siebie. Czasami ludzie żyją o wiele dużej, a nie są w stanie zaznać tego, co doświadczyli Hazel i Gus.
Shailene Woodley i Ansel Elgort stworzyli niezapomniane kreacje. Młodzi aktorzy mają w tym filmie wiele do zaoferowania, o wiele więcej niż w „Niezgodnej”, gdzie również się pojawiają. W filmie fantasy nie pokazali w pełni swoich możliwości, momentami wydawali się nawet zbyt drewniani. Zupełnie inaczej sprawa przedstawia się w „Gwiazd naszych wina” – widać ich oraz emocje, jakie przeżywają. We wszystkim, co pokazują, są wiarygodni, co tylko potęguje emocje, jakie dosłownie buzują w odbiorcy.
Trudno określić, kto powinien wybrać się na tę produkcję. Na pewno miłośnicy książki, by zobaczyć, czy film oddaje jej ducha, oraz osoby, którym spodobał się film „Szkoła uczuć”. Sama nie żałuję, że wybrałam się na ten film. Wiem jednak, że nigdy więcej nie odważę się go znowu obejrzeć. Nie dlatego, że był zły, ckliwy czy landrynkowy, tylko z powodu emocji, jakie we mnie wywołał.