Wyobraźcie sobie następującą sytuację… Przez blisko 3 lata pracujecie samotnie na stacji badawczej na oddalonym o 384 tysiące kilometrów od Ziemi Księżycu. Przez ponad 1000 dni jesteście zdani jedynie na siebie a jedynym towarzyszem waszej ekspedycji jest obdarzony sztuczną inteligencją robot GERTY. Spełniacie swoje marzenia, dotarliście tam, gdzie docierają nieliczni. Wasze oczy widzą to, czego większość oczu nigdy nie zobaczy. Jest jednak coś, co z każdym dniem zaczyna was przytłaczać: wszechogarniająca samotność, z którą coraz ciężej walczyć. W takiej sytuacji znalazł się bohater filmu Duncana Jonesa pt. „Moon”.
Sceneria kosmicznej stacji i księżycowe plenery zdają się być dla brytyjskiego reżysera doskonałym tłem do opowiedzenia niesamowitej historii o zagubieniu, samotności, a nawet o istocie człowieczeństwa. Początkowo, za sprawą powolnego tempa, film nie zachwyca, a momentami wręcz nuży. Z chwilą pojawienia się w kosmicznej stacji badawczej niezwykłego gościa (bliźniaczo podobnego do głównego bohatera nie tylko z wyglądu, posiadającego także identyczne cechy charakteru, a nawet… to samo imię i nazwisko) zaczyna wciągać nas bez reszty. W głowach widza od razu pojawiają się najrozmaitsze pytania: Kim jest tajemniczy przybysz? Czy istnieje naprawdę i jeśli tak, to jakie będą wzajemne relacje dwóch Samów Bellów? Z każdą minutą zagadek i pytań przybywa. Reżyser powoli i z rozmysłem odkrywa kolejne karty, coraz bardziej oczarowując nas kameralną, kosmiczną opowieścią.
Wielkim atutem filmu jest na pewno grający główne role Sam Rockwell. Niemal przez cały film na ekranie widzimy jedynie jego. W każdej minucie króluje na ekranie i jest po prostu świetny. Nie szarżuje, dzięki czemu jest w stanie przekazać odbiorcy całą gamę emocji: od spokoju i rutyny w wykonywaniu kolejnych zadań, przez zniechęcenie, aż po rozpacz, a nawet furię.
Mimo że Rockwell występuje tu niemal solo, to nie mógłbym pominąć istotnej roli dwóch niezwykle ważnych drugoplanowych postaci. Pierwszą z nich jest GERTY (mówiący głosem Kevina Spacey), robot – przyjaciel i robot – opiekun. Powiernik sekretów, świadek bezgranicznej samotności i dramatu bohatera. GERTY nie knuje za placami Sama, a raczej troszczy się i dba o jego dobro. Mimo iż jedyną emocję jaką wykazuje możemy zobaczyć na specjalnym ekranie w postaci emotikona, ta złożona z procesorów i metalu konstrukcja potrafi wzbudzić naszą sympatie. Drugim bohaterem jest sam Księżyc, majestatycznie filmowany przez reżysera. Ujęcia tej odległej krainy zrobione są wręcz perfekcyjnie. W końcu gdzie lepiej szukać odpowiedzi na pytanie o sens ludzkiej egzystencji, niż w miejscu będącym niejako uosobieniem ludzkich celów, możliwości a także marzeń. A także spoglądającym na nas z nieba niemym symbolem ludzkiej małości i niezliczonych ograniczeń.
Kameralny, treściwy, z przesłaniem. Tych cech najczęściej brakuje współczesnym produkcjom science – fiction. Mimo iż od mistrzów genialnego kina kosmicznego: Kubricka („Odyseja Kosmiczna 2001”) i Tarkowskiego („Solaris”) dzielą Duncana Jonesa lata świetlne, to i tak reżyser ten jako jedyny od wielu lat, zrobił „kosmicznie” dobry kosmiczny film. I dlatego jak dla mnie jest już małą gwiazdą.