Czy naprawdę nikt oprócz mnie nie jest już trochę zmęczony kilkumetrowymi robotami? Czy potrzeba było kolejnych części robo-samochodów Michaela Baya? Dobrze przynajmniej, że film Shawna Levy’ego skupia się na czymś zgoła innym, a to co widzimy na ekranie, to jedynie otoczka. Chociaż sentymentalne wątki i podejście familijne też po pewnym czasie zaczynają irytować.
Nie chcę się pastwić, a i muszę też trochę przestawić się na tryb mniej wymagający - „Giganci ze stali” to kino dla 12-latków. To nie tylko mój prywatny werdykt – po prostu w kinach będzie też wyświetlany z dubbingiem. Zresztą może i lepiej, bo tłumaczenie, z którym miałem „przyjemność” oglądać film - było tragiczne – prostackie, niedokładne i wypełnione na siłę mało śmiesznymi gagami.
O co w „Gigantach…” chodzi? Już spieszę donieść. Główny bohater, grany przez Hugh Jackmana - Charlie Kenton, to nieudacznik przyszłości – były bokser, który jakąś dekadę od teraz próbuje związać koniec z końcem wystawiając do walk kolejne roboty (ludzki boks praktycznie już nie istnieje). Nie ma jednak wyczucia do biznesu, jest narwany, pożycza, nie oddaje i popada w kłopoty. Mógłby uspokoić się trochę i związać z piękną Bailey (znana z „LOST” Evangeline Lilly), córką swojego nieżyjącego już trenera, ale i ją wystawia raz po raz i zawodzi po całości. Wszystko zmienia się, kiedy na horyzoncie pojawia się 11-letni syn Charliego, Max, zaczyna się rzecz o przyjaźni, odwadze, determinacji i wadze relacji ojciec-syn. Choć nie tak szybko, bo wcześniej kochający ojciec wietrzy interes i trochę na synu zarabia.
Zapraszająca nas na pokaz pani zapewniła, że film posiada wiele aspektów edukacyjnych. I faktycznie, scenarzysta próbuje coś od czasu do czasu przemycić, jednak wydaje się to zbyt natarczywe, szczególnie, że 11-latek może utrwalać tylko amerykańskie kulturowe wzorce, którymi zachłystują się jego rówieśnicy na całym świecie – mało śpi, pije dużo słodkich napojów i pyskuje. „Giganci ze stali” to taki typowy disneyowski film aktorski – trochę przygodowy, trochę komiksowy, gdzie migocze na horyzoncie czarny charakter, ale zupełnie niegroźny. Nie ma natomiast potrzebnego luzu i naturalności. Wszystko wydaje się dokładnie wykalkulowane – w scenariuszu na pewno kolorami zaznaczone były momenty kiedy widz ma się uśmiechnąć, kiedy podniecić, a kiedy z oka ma mu spłynąć łza – scena kiedy Max obserwuje „walczącego” ojca to mistrzostwo grania na emocjach. Na niektórych pewnie to zadziała, na innych nie, ale każdy, absolutnie każdy poczuje się po seansie oszukany. Tym bardziej, że sama fabuła to też nie jakieś mistrzostwo – ile to już razy widzieliśmy kiedy Dawid okłada Goliata, kiedy mały daje wycisk dużemu, kiedy Rocky walczy z Ivanem Drago. Jedyna zmiana jest taka, że tu biją się (i tańczą!) poczęte z nowoczesnych efektów specjalnych roboty. Jeżeli macie w domu 10-latka, to gratulację – macie na co iść do kina i nie musi to być film animowany z gadającymi samochodami. Jeśli nie, to radzę wybrać coś mocniejszego. Tytułowa prawdziwa stal nie wydaje się być odpowiednio twarda.