Na przełomie XX i XXI wieku powstało wiele ekranizacji komiksów, które dla Amerykanów stanowią nieodłączną część ich kultury i tradycji. Europejczycy historie te odbierają nieco mniej entuzjastycznie, co jednak nie znaczy, że zmagania Spider-, Super-, Bat-, Iron- czy innego -mana, nie przyciągają do kin pokaźnej liczby widzów. Co z tego, że głównie nastolatków – jeśli kasa się zgadza, wówczas wszystko jest w porządku. I tak też lato 2008 roku to kolejny powód, by od fanów komiksów i lekkiej filmowej rozrywki wyciągnąć pieniądze. Ten powód to wielki, brzydki i zielony Hulk!
Bruce Banner (Edward Norton), naukowiec i ofiara wojskowego eksperymentu, ukrywa się przed rządem Stanów Zjednoczonych gdzieś w Brazylii. Wiedzie spokojne życie pracownika rozlewni napojów, a w wolnych chwilach uczy się kontrolować emocje, dzięki czemu wierzy, że będzie w stanie panować nad swoim przerażającym alter ego – Hulkiem. Niestety, na skutek przypadku wojsko odkrywa miejsce pobytu Bannera. Naukowiec ponownie musi uciekać. Nie wie jednak, że tym razem przyjdzie mu zmierzyć się z czymś o wiele potężniejszym niż siły zbrojne Stanów Zjednoczonych.
Pierwsze, co zwróciło moją uwagę na „Incredible Hulk” to doborowa obsada: Edward Norton, Tim Roth, William Hurt to aktorzy gwarantujący wysoki poziom artystycznych kreacji. Pomysł na taką obsadę jest o tyle ciekawy, ponieważ dotychczas aktorzy ci nie byli kojarzeni z kinem „komiksowym” (jednak jak pokazał „Batman: Początek”, takie zagranie może wypalić). Z wyżej wymienionej trójki w moim odczuciu najlepiej wypadł Roth, jako nad wyraz ambitny Emil Blonsky. Jego niechlujny wygląd stanowi wyraźny kontrast dla wojskowego munduru, który na siebie zakłada. Jednakże jego znakomita reputacja mu na to przyzwala, a co więcej, z czasem okazuje się, że tylko on może powstrzymać Hulka…
Konwencja gatunku nakłada na tego typu filmy pewne ramy. Przede wszystkim akcja ma być szybka, efekty specjalne imponujące, a fabuła zrozumiała. „Incredible Hulk” taki dokładnie jest. Niemalże cały film to pościg wojska za Bannerem, z chwilami przerwy na delikatne akcenty humorystyczne i wątek romansowy. Głębi w tym nie ma, ale wątpię, by właśnie o nią twórcom chodziło.
Przyznam, że nie jestem fanem ekranizacji komiksów (za wyjątkiem „Batmana”), jednak „Incredible Hulk” oglądało mi się całkiem przyjemnie. Niestety, tylko do pewnego momentu. Otóż gdy na scenie pojawiło się alter ego Emila Blonsky’ego, Abomination, film w moim odczuciu wiele stracił. Dwie wielkie, wygenerowane cyfrowo maszkary walczące ze sobą na ulicach Nowego Jorku to o jedną stanowczo za dużo. Osobiście odniosłem wrażenie, jakbym patrzył na grę komputerową…
„Incredible Hulk” zapewne przypadnie do gustu miłośnikom komiksów i ich ekranizacji, bo też do nich jest głównie skierowany. Pozostali raczej powinni sobie darować, gdyż narzekać będą na multum szczegółów. Nie będąc zwolennikiem kina „komiksowego” (choć komiksów już tak) patrzyłem na film z dużym przymrużeniem oka. Wnioski? Nie znajdzie się tu sztuki na wysokim, ambitnym poziomie, ale to nie jest kino tego typu i nie taką miarą wypada je oceniać. Z drugiej strony, jak stwierdził mój znajomy, historie takie świetnie sprawdzają się w komiksach, zaś w kinie już gorzej. Jest w tym sporo prawdy…
P.S. Zdjęcia brazylijskiej miejscowości z pierwszej połowy filmu wgniatają w fotel. Naprawdę warto zobaczyć!