Już od dawna na kinowe ekrany regularnie trafiają schematyczne produkcje, czerpiące garściami z wcześniejszych obrazów, których twórcy, co najsmutniejsze, nie silą się nawet na odrobinę oryginalności. Problem w tym, że takie filmy (zarówno te pozornie nowe, jak i wszelkiej maści remaki i sequele z numerkiem powyżej 3 w tytule) wciąż święcą triumfy w rankingach popularności (i przede wszystkim zysków). Dlatego też producenci dalej chętnie wykładać będą na nie pieniądze. I do kin dalej będą trafiać takie filmy jak „Dom snów”.
Ciężko stwierdzić, czy Jim Sheridan („W imię ojca”) miał chociaż ambitny plan wymknięcia się schematom kręcąc tak standardowo rozpoczynającą się historię: oto Will Attenton porzuca dotychczasową, czasochłonną pracę wydawcy, aby poświęcić swój czas rodzinie i pisaniu własnej powieści. Z pisania jednak nici, gdyż mężczyzna odkrywa, że w ich nowym domu kilka lat wcześniej doszło do makabrycznej zbrodni, a morderca wciąż przebywa na wolności. Wbrew temu co sugeruje zwiastun, „Dom snów” nie jest jednak oklepanym horrorem, a... oklepanym thrillerem. Trochę tu psychologii, trochę zapożyczonych elementów paranormalnych, ale koniec końców historia sunie torem fabularnym znanym z telewizyjnych dreszczowców, aż do finału, w którym obowiązkowo dowiadujemy się kto i dlaczego.
Można doszukać się w filmie Sheridana paru zalet, niestety każdy nieco lepszy element tej filmowej układanki zostaje szybko wyparty przez kolejny, podobnego rodzaju, ale dużo słabszy. I tak z niezłej, choć przerobionej już w kinie na setki sposobów, ale przynajmniej konsekwentnie opowiadanej historii, zapamiętujemy tylko fatalny finał, a oceniając całkiem niezłą kreację aktorską Daniela Craiga, od razu w głowie rodzi się pytanie, kto wpadł na pomysł zaangażowania do filmu aktorki formatu Naomi Watts, jeśli przeznaczona dla niej rola ogranicza się do wypowiedzenia kilku mało skomplikowanych kwestii. Niczym szczególnym nie wyróżniają się też zdjęcia Caleba Deschanela i muzyka Johna Debneya - nie ma w nich po prostu nic, czego nie widzielibyśmy bądź nie słyszeli wcześniej. Tym samym „Dom snów”, choć wznosi się parę razy do poziomu przeciętności, ląduje ostatecznie gdzieś poniżej, a co za tym idzie odpowiedź na pytanie, czy warto wydawać pieniądze na kino, wydaje się oczywista. Zwłaszcza, że prędzej czy później (w tym wypadku pewnie prędzej, gdyż w rodzimych kinach furory nie zrobił) film trafi do wypożyczalni.
Dla osób, które jednak postanowią wybrać się do kina, mam dwie rady. Po pierwsze, z góry przygotujcie się na permanentne uczucie deja vu, a po drugie - nie oglądajcie zwiastuna. Nie tylko dlatego, że przekłamuje on nieco przynależność gatunkową „Domu snów” (niektóre sceny sprawiają wrażenie, jakby wrzucono je do filmu tylko i wyłącznie po to, żeby zamieścić je w zwiastunie), ale przede wszystkim dlatego, że bez skrupułów odsłania jedyny potencjalnie zaskakujący przewrót fabularny w filmie Sheridana. A może on być jedynym ratunkiem przed rozczarowaniem.