Od premiery „Niepokoju”, poprzedniego filmu D.J. Caruso, minęło półtora roku. „Eagle Eye”, podobnie jak jego poprzednik, jest kinem typowo rozrywkowym, choć tym razem grupą docelową jest już na szczęście nie tylko młodzież. Analogii do filmu sprzed dwóch lat jest zresztą więcej, chociażby obsadzenie w roli głównej Shii LaBeoufa. Niestety podobieństwa raczej nie wychodzą nowemu obrazowi Caruso na dobre, film powiela bowiem także błędy, które sprawiły, że jego poprzednie dzieło nie przypadło mi do gustu.
Wiadomość o śmierci brata, oficera Sił Powietrznych, spada na Jerry'ego Shawa niczym grom z jasnego nieba. Jakby tego było mało, po powrocie z pogrzebu zastaje w swoim mieszkaniu cały arsenał broni i środków wybuchowych, a tajemnicza osoba telefonicznie nakazuje mu ucieczkę. W tym samym czasie Rachel Holloman otrzymuje równie dziwny telefon, w którym kobiecy głos informuje ją, że jeśli nie będzie wykonywać poleceń, straci syna. Jak nietrudno się domyślić, losy obojga bohaterów krzyżują się. Oskarżeni o terroryzm i ścigani przez policję nie mają innego wyjścia - muszą wykonywać polecenia tajemniczej kobiety, aby przeżyć i dowiedzieć się, co tak naprawdę jest grane...
Fabuła, choć na pierwszy rzut oka wydaje się interesująca, z każdą minutą coraz bardziej irytuje (a w najlepszym wypadku śmieszy). I nie chodzi tu wcale o wtórność większości wątków i rozwiązań, gdyż to byłoby jak najbardziej do przełknięcia, ale o niesamowicie wysoki poziom nieprawdopodobieństwa obserwowanych wydarzeń. Pomijam nawet fakt, że Jerry po wyskoczeniu z pędzącego pociągu nie ma nawet zadrapania, gdyż w tego typu produkcjach jest to pewien standard. Zamiast ciekawego ukazania wykorzystania najnowszej technologii w celu manipulacji bohaterami, otrzymujemy jednak stek bzdur, w które nie sposób uwierzyć, ani nawet przymknąć na nie oko. Nici więc ze świeżego i oryginalnego podejścia do tematu nieograniczonej inwigilacji obywateli przez władzę, które film miał szansę zaprezentować.
Jeśli komuś uda się jednak zapomnieć o kompletnie nierealnej fabule i skupi się na stronie audiowizualnej filmu, czeka go zabawa na całego. Akcja niemal od początku pędzi do przodu niczym bolid Formuły 1, po drodze zostawiając za sobą dziesiątki zniszczonych w efektowny sposób samochodów i elementów zabudowy. Spektakularnym wybuchom i pościgom towarzyszy dodatkowo energiczna muzyka, przerywana odgłosami gniecionej blachy. W trakcie seansu nie ma więc czasu na nudę bądź spoglądanie na zegarek, za co twórcom należą się brawa. Co ważne, utrzymując tak wysokie tempo w filmie nie ma niepotrzebnego chaosu, przez co ogląda się go naprawdę dobrze (zakładając, że zapomnieliśmy o kiepskim scenariuszu).
Warto poświęcić kilka słów także odtwórcom głównych ról. LaBeouf przez okres, który minął od czasu premiery „Niepokoju”, poczynił bardzo wyraźne postępy, a występem w „Eagle Eye” tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że w przyszłości warto dać mu szansę w nieco innym repertuarze, wymagającym od aktora większych umiejętności, a od widza intensywniejszego myślenia. Towarzysząca mu na ekranie Michelle Monaghan również „daje radę” - ekranowa para dwoi się i troi, żeby tchnąć w film trochę realizmu, scenariusz skutecznie im w tym niestety przeszkadza.
„Eagle Eye” to kolejna wysokobudżetowa produkcja, na której nie trzeba za bardzo wysilać szarych komórek (w tym wypadku jest to nawet niewskazane), ale jest za to na co popatrzeć. Jeśli więc komuś uda pogodzić się z bardzo naciąganą fabułą, czystą rozrywkę ma jak w banku. Mnie się niestety nie udało, czego wynikiem jest może nie tyle rozczarowanie, co spory niedosyt.