„Obrońcy skarbów” w reżyserii George’a Clooneya to film jak sam Clooney. Ładny. Poprawny. Trochę nadęty. Trochę zabawny. Niegłupi. Idealny do kolacji i niewymagający – mimo dość wymagającego tematu.
Wygląda na to, że skutki II wojny światowej odczuwamy jeszcze i dzisiaj. Choćby pod tym względem, że np. w Polsce istnieje baza 63 000 dzieł sztuki, które zaginęły w czasie wojny i do dziś nie zostały odnalezione – najprawdopodobniej zostały zrabowane, być może zniszczone. W tym miejscu jednak podświadomość nasuwa nam przysłowie „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy” – a wraz z nim pytanie, czy jest sens rozpaczać z powodu zaginionej rzeźby czy utraconego obrazu – skoro wojna pochłonęła o wiele, wiele więcej ofiar w ludziach?
I to właśnie pytanie jest motywem przewodnim filmu „Obrońcy skarbów”. A odpowiedź brzmi: przecież dzieła sztuki to nasze dziedzictwo jako ludzi. Czym bylibyśmy bez nich? To, co symbolizują sobą dzieła sztuki, to jak na nas wpływają – czyni nas ludźmi. Dlatego warto czasem poświęcić życie, by je ochronić. Tak jak robią to koneserzy sztuki pod dowództwem George’a Clooneya. Koneserzy zresztą nie byle jacy: Cate Blanchett, Bill Murray, John Goodman, Matt Damon… I wszyscy są gotowi na wiele, by bronić tego, w co wierzą. Idea zresztą bardzo piękna, Clooney nie byłby jednak sobą, gdyby nie postarał się jej rozdmuchać i posypać błyszczącym proszkiem.
Jednak wbrew temu, czego można byłoby się spodziewać – efekt wcale nie jest zły. Owszem, parę razy film bardzo stara się pracować nad naszymi gruczołami łzowymi, niechcący jednak uruchamia w nas działanie zupełnie innych płynów. Mowa np. o scenie, w której w okresie Bożego Narodzenia nasi bohaterowie zatrzymują się w obozie wojskowym i odbierają paczki z domów. Z głośników leci jakaś amerykańska muzyczka, a Bill Murray i Bob Balaban sprawdzają, co też otrzymali. Murray otrzymuje płytę winylową, którą Balaban puszcza na cały obóz, kiedy Murray jest pod prysznicem. A z płyty córka i wnuki śpiewają kolędę. I śpiewają. I smęcą. Murray się wzrusza. Kolęda płynie. Widzowie w kinie gryzą fotele. A kolęda trwa dalej.
Na szczęście tego typu scen nie ma znów tak dużo i film da się zupełnie przyjemnie obejrzeć. Nie jest to dzieło zbyt głębokie, lekko prześlizguje się po trudnych tematach, ale jako całość prezentuje się bardzo poprawnie. Co prawda podobno to najgorsze, co można powiedzieć o artystycznym tworze: że w sumie nie wywołuje emocji i jest całkiem przyzwoite. Ale czasami i takie filmy się przydają.