Nie sposób solidnie zacząć ocenę nowego dzieła Nii DaCosty pt. „Candyman” bez uprzedniego obejrzenia kultowego już filmu o tym samym tytule z roku 1992, ewentualnie posiłkując się researchem na jego temat. Mówię o tym, gdyż niestety ja poniekąd popełniłam ten błąd. Fala popularności filmu mnie dotknęła, a raczej musnęła, bo byłam tylko jej świadkiem, znając urywki i słysząc jak wiele osób o nim mówi, używając tytułowego bohatera jako przestrogi dla dzieci w kontakcie z nieznajomymi. Na pierwszy seans wersji z 2021 roku wybrałam się więc z podstawową wiedzą, która pewnie nikogo nie ominęła. Wychodząc, byłam na tyle zaciekawiona, że usiadłam do pierwotnej wersji i jak dobrze, że to zrobiłam!
Trzymając się tematu, „Candyman” został wyreżyserowany przez Nię DaCostę, która razem z Winem Rosenfeldem oraz Jordanem Peelem stworzyła również scenariusz. Ostatni z wymienionych zaistniał dzięki takim filmom jak „Uciekaj!” oraz „To my”. Oba tytuły mają znaczące przesłanie socjologiczne, więc w przypadku „Candymana”, który też takowe posiada, wybór Jordana Peela jako scenarzysty okazał się strzałem w dziesiątkę. Fabuła filmu opowiada o czarnoskórym artyście Anthonym McCoy'u (Yahya Abdul-Mateen II), który wraz z dziewczyną wprowadza się do nowego mieszkania w Chicago. Malarz z biegiem czasu poznaje sławną legendę okolicy, Cabrini Green-Candymana – mordercę z hakiem.
Gratką dla fanów pierwowzoru filmu z 1992 jest fakt, że w nowej wersji znajdziemy bezpośrednie nawiązania do oryginału. Historia głównej bohaterki pierwotnych wydarzeń – Helen Lyle, stanowi podstawę zapoznania się z legendą przez Anthony'ego, w jego ręce trafiają jej nagrania ze śledztwa. Tym sposobem malarz inspiruje się historią w swoich dziełach i staje się częścią legendy.
Słodyczą „Candymana” jest jego bezpośrednie przesłanie socjologiczne. Na ekranie ewidentnie widać, że w jego produkcję zaangażowany był Jordan Peel – podobnie jak w innych jego dziełach głównymi postaciami są osoby czarnoskóre, napięcie budowane jest powoli w procesie śledztwa, a elementy grozy zdają się mieć drugoplanowe znaczenie. Niestety, nie przypominam sobie sceny, która pełniłaby swoją rolę ze skutkiem strachu, reakcją nastoletnich widzów na sali był śmiech. Pomimo tego film oglądało mi się bardzo przyjemnie, sposób opowiedzenia na nowo starej, znanej historii był wciągający, a kadry niezwykle estetyczne. Yahya Abdul Mateen II w głównej roli spisuje się dobrze, szczególnie jako ambitny malarz desperacko wręcz potrzebujący inspiracji, co jest sednem bohatera. Nieco gorzej jako prowadzący prywatne miniśledztwo. Ważnym elementem filmu jest jego hipnotyzujący wręcz (podobnie jak w pierwowzorze) soundtrack oraz elementy animacji wplecione w obraz.
Z ręką na sercu polecam wybranie się do kin. Dla fanów „Candymana” z 1992 znajdą się niezwykle ciekawe elementy, a dla nieznających poprzedniej produkcji – bardzo dobry, choć nieco mało straszny – horror oparty na budującym napięcie klimacie.