Wakacyjny sezon sprzyja pojawianiu się na ekranach filmów z
gatunku fantastyki. Wystarczy wymienić takie tytuły, jak „Miasto Aniołów”, „Pacific
Rim” czy „Wolverine”. W miarę lekkie produkcje na długie letnie dni. Idealna
kompilacja. Dlatego nikogo nie dziwi fakt, że to właśnie w tym okresie na
naszych ekranach zagościł najnowszy film Roberta Schwentke – „R.I.P.D. Agenci z
zaświatów”.
Nick jest policjantem, ma kochającą żonę, dobrą pracę i
perspektywy na przyszłość. A przynajmniej tak mu się wydaje. Sielanka zostaje
bowiem przerwana przez… nagłą i niespodziewaną śmierć. Policjant trafia do
białego pokoju, gdzie dostaje propozycję nie do odrzucenia – albo wstąpi w
szeregi Wydziału ds. Odpoczynku, albo spotka się z karą za swoje grzechy. Cóż,
chyba wybór jest oczywisty – Nick postanawia dołączyć do grupy byłych stróżów
prawa polujących na zombie. Jego partnerem zostaje Roy – szeryf rodem z Dzikiego
Zachodu.
Jeżeli ktoś jest miłośnikiem trylogii „Faceci w czerni” albo
romantycznego fantasy „Uwierz w ducha” to na pewno znajdzie przyjemność w
oglądaniu „R.I.P.D”. Miłość, walka z demonami oraz załatwianie niezakończonych
spraw to motywy przewodnie produkcji. Do tego dochodzi jeszcze zdrada, walka
dobra ze złem i problemy partnerskie. Niezła kompilacja, z której wyszła zacna
produkcja. Tak, zacna, gdyż „R.I.P.D.” nie okazał się filmem najwyższych lotów.
Efekty specjalne są widoczne, ale nie zapierają tchu w
piersi. Można na nie popatrzeć, popodziwiać, jednak nie wyróżniają się niczym
specjalnym. To nie one stanowią siłę napędową filmu, to nie dzięki nim film
nabiera znaczenia i okazuje się wartym obejrzenia. Na uwagę zasługuje… gra
aktorska. Zwłaszcza trzy gwiazdy wyróżniły się na tle reszty – Jeff Bridges,
Kevin Bacon i Mary-Louise Parker. Zacznę od tej ostatniej. W filmie „RED 2” jej
postać bardzo mnie drażniła, ale tutaj – nie da się nie polubić Proctor. Jest
silna, władcza i przy tym bardzo zabawna. Aktorka idealnie wpasowała się w
graną przez siebie postać. A Jeff i Kevin? Cóż, te osoby to dobrzy aktorzy –
niejednokrotnie pokazali swoje umiejętności i również w tym filmie to widać.
Największym rozczarowaniem okazał się Ryan Reynolds. W „Pogrzebanym”
pokazał, że nie jest tylko plastikową marionetką, jednak w „R.I.P.D” zachowywał
się tak, jakby nagle stracił talent. Albo się wypalił. Może nie czuł postaci, w
jaką się wcielił? Istnieje wiele opcji tłumaczących jego kiepską grę. Jedno
jest pewne, to nie on dodał filmowi smaczku.
„R.I.P.D” to produkcja łącząca w sobie kilka gatunków: sf,
komedię, dramat oraz… western. Zwłaszcza ten ostatni został najmocniej nakreślony,
dzięki czemu nie zabrakło momentów humorystycznych. A skoro już o śmiesznych
scenach mowa… Film bawi. Dialogami, scenami, zachowaniami i wyglądem postaci.
Może nie jest to typowa komedia, która sprawia, że widz śmieje się przez całą
produkcję, ale pojawia się wiele humorystycznych momentów. I właśnie to jest
główny powód decydujący o tym, że warto zapoznać się z tym filmem.
Oczywiście sama historia przedstawiona w produkcji nie
okazuje się jakoś specjalnie nowatorska. Zły glina kontra dobry glina,
docieranie się partnerów, czy próba ocalenia świata – to wszystko już znamy.
Jednak zostało to pokazane w trochę przerysowany sposób i właśnie to może się
podobać. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Do tego dochodzi dobra,
aczkolwiek nie wybitna, ścieżka dźwiękowa.
Czy warto obejrzeć „R.I.P.D”? Jak najbardziej. W końcu mamy
(jeszcze) wakacje, więc warto odmóżdżyć się przy czymś lekkim i nie wymagającym
myślenia. Do tego dochodzi bardzo dobra gra Jeffa, zabawne momenty i ciekawe
przedstawienie złych charakterów.