Wielu twierdzi, że idealnym gatunkiem filmowym na szare, deszczowe wieczory są komedie. Według właśnie takiego klucza wybrałem się na „Nocną randkę”, zachęcony licznymi zwiastunami oraz pozytywnymi recenzjami widzów. Po projekcji na usta nasuwa mi się tylko jedno słowo, którym mógłbym podsumować film: schematyzm.
Znudzona para małżeńska podczas comiesięcznego, rutynowego wyjścia na „romantyczną randkę” podszywa się w ekskluzywnym lokalu pod niezrealizowaną rezerwację na inne nazwisko, przez co wplątana zostaje w niezwykłą aferę kryminalną i musi stawić czoła skorumpowanym gliniarzom, mafijnemu bossowi i zwariowanemu taksówkarzowi.
Wydawać się może, że „Nocna randka” w zamierzeniu została nakręcona jako połączenie komedii romantycznej z sensacyjną. Niestety, jak się okazało był to zabieg chybiony, ponieważ obraz Shawna Levy'ego na pierwszy rzut oka odznacza się banałem, brakiem zmyślnego, inteligentnego i cierpkiego poczucia humoru, zauważyć za to możemy nieustające pościgi oraz popisy pirotechniczne speców od efektów, które miały za zadanie przysłonić słabą, schematyczną i irracjonalną fabułę. Zawodzi również scenariusz, pozbawiony charakterystycznej lekkości, polotu czy nagłych zwrotów akcji, o czym w sporej mierze decyduje również toporna narracja. Dodatkowo, chwilami z ekranu wręcz czuć powiewy nudy o sile halnego. Twórcy nie wykorzystali również potencjału gwiazd pojawiających się w epizodach, które podobnie jak cały film zostały schematycznie zaszufladkowane do typowych dla siebie kreacji, a więc Mark Ruffalo znów przeżywa nieszczęśliwą miłość, Ryan Liotta wciela się jak zwykle w postać gangstera, Common w bezwzględnego mordercę, a James Franco ponownie gra żula. Jakże inaczej mógłby wyglądać film, gdyby obsadzono ich tym razem w dość niekonwencjonalny sposób, np. Ruffalo jako gangstera. Zdecydowanie lepiej na tym tle wygląda kreacja Marka Walhberga, który zaskakuje dystansem do siebie.
Mimo że o „Nocnej randce” mógłbym powiedzieć jeszcze wiele złego, to dalsze pastwienie się nad nią nie ma już sensu, warto więc poszukać w niej zalet. Niewątpliwie jedną z nich są ciekawi, choć nieco schematyczni bohaterowie, którzy podobnie jak choćby ci z „Prawdziwych kłamstw” przeżywają kryzys w małżeństwie, ale dzięki niesamowitym przygodom ich związek ponownie rozkwita. Tak jest również w przypadku Forsterów, którzy gdzieś zagubili się w wirze rodzinnego życia, które momentami ich przerasta, jednak niespodziewane wydarzenia podczas ich szalonej randki odradzają w nich dawne uczucia i przywracają młodzieńczą werwę. Niewątpliwie wpływ na taki odbiór filmu miały dobre kreacji Stevena Carella oraz Tiny Fey, którzy są niezwykle autentyczni w swoich rolach. Obserwujemy, że oboje przede wszystkim świetnie się bawią w swoim towarzystwie, a gra sprawia im olbrzymią przyjemność. Carell konsekwentnie wychodzi z cienia postaci granej w „Biurze”, na ogół dobrze dobierając scenariusze, które dają mu szansę wykorzystać jego olbrzymi potencjał i kunszt komediowy, opierający się na dość obszernej mimice oraz gestykulacji. Kolorytu produkcji nadaje również występ Tiny Fey, która teoretycznie nie powinna mieć żadnych szans na zaistnienie i obsadzenie w takiej komedii, nie jest piękna ani młoda, jednak broni się olbrzymim talentem, dzięki czemu wręcz idealnie pasuje do swojej bohaterki, momentami możemy nawet utożsamiać aktorkę z Claire.
„Nocna randka” nie jest komedią najwyższych lotów, trudno powiedzieć o niej również, że jest to produkcja na średnim, przyzwoitym poziomie, lecz pomimo niezwykłej wręcz schematyczności, warto zobaczyć ją choćby dlatego, iż odrzuca kult młodości, co sprawia, że miło zobaczyć komedię o znużonych życiem i małżeństwem czterdziestolatkach.