Lubię kino spod znaku „jestem łajzą ale nareszcie mi się powiodło". Głównie dlatego, że na kinowym ekranie, wzorem bajkowego Kopciuszka, życie wszelkiej maści nieudaczników, fajtłap i niedorajd może zmienić się o 180 stopni w ciągu dosłownie kilku chwil. Rzeczywistość z reguły nie bywa tak wspaniałomyślna. I tak na srebrnym ekranie nawet największy utracjusz może w moment stać się bogaczem, półgłówek osiąga sukces zawodowy, a w bezzębnym brzydalu zakochuje się blondwłosa piękność. Tym tropem podążali scenarzyści filmu „Dziewczyna z ekstraklasy". Jego główny bohater posiada co prawda wszystkie zęby (jak i inne części ciała) na swoim miejscu, jednak wyraźnie środowisko kreuje go na życiowego lesera.
Pewnego dnia życie pracującego przy odprawie bagażu na lotnisku Kirka (w tej roli sympatyczny chudzielec Jay Baruchel) zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przypadkiem poznaje on Molly - zjawiskową ślicznotkę, której nie oparłby się żaden z przebywających na terminalu samców (w tej roli Alice Eve przypominająca nieco młodą Nicole Kidman z powiększonym biustem). Jakby tego było mało Molly jest także mądra, wykształcona, dobrze zarabia i co najważniejsze - nie szuka mężczyzny z wypchanym portfelem i napompowanymi bicepsami. Ot ideał, który można byłoby wystawić we francuskim muzeum w Sevres w kategorii „wzór kobiety”.
Reżyserowi Jimowi Fieldowi Smithowi bardzo sprawnie udało się połączyć dwa tak popularne teraz gatunki filmowe: klasyczną komedię romantyczną (z tradycyjnym słodkim etapem docierania się zakochanych, aż do momentu w którym pojawi się jakiś wydumany problem, tak potrzebny aby w cukierkowym finale i tak wszyscy „żyli długo i szczęśliwie") z komedią "kumpelską" spod znaku Judda Apatowa (w końcu nie od dziś wiadomo, że do najlepszych kumpli można zwrócić się w każdej sytuacji - od sercowej porady po pomoc przy goleniu miejsc intymnych). Zgrabniej wypada tu część „kumpelska", jedynie kilkukrotnie niebezpiecznie zbliżająca się do gagów rodem z serii „American Pie". Duża w tym zasługa aktorów wcielających się w główne role, którzy w każdej scenie sprawiają wrażenie, jakby znali się już od ładnych paru wiosen.
Komedie spod znaku „jestem łajzą ale nareszcie mi się powiodło" charakteryzują się jeszcze jedną prawidłowością: udaje się mniej więcej co dziesiąta. "Dziewczyna z ekstraklasy" mieści się w tych 10% niespartaczonych produkcji i choć może nie wyleczy kompleksów spędzającego wiele godzin przed lustrem pryszczatego nastolatka, to z pewnością na dwie godziny znacząco poprawi mu humor. Jak i wszystkim pozostałym widzom.