Dorastanie nie jest łatwe. Nawet jeśli odbywa się w miarę spokojnie i bez żadnych perturbacji uda się w końcu dobić do upragnionej dorosłości, to w pamięci zawsze zostaną te trudniejsze momenty – chwile buntu, walki, próby postawienia na swoim, ale też słabości i niemocy, problemy z własną tożsamością i strach przed tym, co nastąpi później. Mia, główna bohaterka filmu laureatki Oscara Andrei Arnold, to niby właśnie taka osoba, która próbuje w wieku 15 lat odnaleźć siebie. Ma jednak trochę gorzej niż statystyczny nastoletni Kowalski czy tam Smith, skoro jesteśmy na Wyspach. Choć dziewczyna buntuje się przeciwko całemu światu, jest agresywna i nie chodzi do szkoły, to nie trzeba psychologa, żeby szybko odnaleźć tego powody i wyobrazić sobie lawinę zdarzeń, która do tego doprowadziła. Obserwujemy ją w jej naturalnym środowisku: mieszka w małym mieszkaniu na obskurnym blokowisku z matką i młodszą siostrą. I znów - nie trzeba detektywa, żeby stwierdzić, że dla tej pierwszej, która najprawdopodobniej stosunkowo niedawno przekroczyła 30stkę, Mia jest niczym więcej, tylko wpadką czasu szczenięcego, a ta druga, pyskata 10latka, która pije z koleżankami piwo i pali papierosy (naprawdę, trudno nie wybuchnąć śmiechem widząc tę groteskę), nie skończy dobrze i stoczy się, możliwe, że już bardzo niedługo. Sprawy zaczynają przybierać trochę inny obrót, kiedy w życiu tych trzech, szczerze nienawidzących się kobiet, pojawia się Connor, nowy „przyjaciel” Joanne, która gdyby tylko mogła, to chętnie pozbyłaby się swoich córek, co zresztą w przypadku Mii próbuje w pewnym sensie uczynić. I choć mawiają, że każda zmiana jest dobra, to w „Fish Tank” nie jest to takie proste.
Czy Mia to bohaterka pozytywna? Trudno to stwierdzić. Ma wprawdzie marzenie, którym jest taniec i determinację, żeby je zrealizować, ale nie różni się tym zbytnio od swoich rówieśniczek – one trenują wspólnie na podwórku, a ona, jako klasyczna outsiderka, w pustostanie, popijając przy okazji bardzo tani i leczący wszystkie smutki cider. Ten zabieg jest bardzo mądrze pomyślany – Andrea Arnold nie robi z dziewczyny świętej, nie stawia jej wyżej, a po prostu wybiera ją z szarego tłumu i to za nią zaczyna chodzić z kamerą. Zapewne nie wyszłoby to wszystko tak naturalnie, gdyby nie odtwórczyni głównej roli, niemająca żadnych wcześniejszych doświadczeń aktorskich Katie Jarvis, którą reżyserka po prostu pewnego dnia zauważyła na stacji metra. Jarvis gra fenomenalnie, kiedy trzeba jest agresywna i opryskliwa, ale potrafi być też naprawdę słodka i niewinna. Nie wiem, czy można jej przepowiadać karierę, bo los często bywa dla naturszczyków okrutny. Mia to w końcu taka nasza Tereska z filmu Roberta Glińskiego, a i Jarvis można porównać do Aleksandry Gietner, która mogła mieć wszystko, a w tak głupi sposób to straciła. Bądźmy jednak dobrej myśli.
Wydarzenia, które następują po sobie, to lekcja życia dla młodziutkiej dziewczyny. Nie takiego, które planują dla swoich dzieci dobrze usytuowani rodzice z ambicjami – nikt tu nie pójdzie na studia, ani nie zacznie pracy w korporacji. Tytułowe akwarium to ograniczenia, które Mia musi przeskoczyć, musi rozbić jego szkło i mimo że przez dłuższą chwilę może odczuć brak tlenu, to to jedyna droga ucieczki do morza, oceanu czy jeziora - lepszego życia – bo w końcu wszystko jest lepsze niż brak perspektyw w tym ciasnym „tu i teraz”. Mia przebywa długą drogę, choć wszystko tak naprawdę trwa tylko chwilę. Próbuje i rozczarowuje się co krok. Łamie się. Wychudzony koń, któremu nie mogła pomóc, casting na tancerkę, który okazuje się czymś trochę innym, wchodzi też w interakcje z ludźmi, z mężczyznami. I tu nie ma miejsca na duże sukcesy, bo choć w końcu znajduje coś potencjalnie dobrego i perspektywicznego, to zalicza też po drodze kubeł zimnej wody. Mówiąc o mężczyznach w „Fish Tank”, trzeba koniecznie wspomnieć grającego rolę Connora Michaela Fassbendera. Ten chyba najbardziej doświadczony na planie aktor, znany przede wszystkim z zeszłorocznych tarantinowskich „Bękartów wojny” i bardzo dobrze ocenianego „Głodu” Steve’a McQueena, swoim charyzmatycznym aktorstwem utrzymuje ten film w ryzach, bo choć gra mało, to bardzo intensywnie.
„Fish Tank”, choć momentami zabawny, to film bardzo gorzki, po seansie pozostawiający na widzu warstwę niedającego się od razu zmyć, refleksyjnego brudu. Ale ona schodzi i w pewnym sensie oczyszcza, co w dzisiejszym przeładowanym treścią kinie nie jest aż tak częste. W końcu jedna milcząca scena, w której matka z córkami tańczy do utworu Nasa, o bardzo adekwatnym tytule „Life’s a Bitch”, jest warta dużo więcej, niż dziesięć wypełnionych zbędnym gadaniem psychologicznych dramatów.