W filmie „20 000 dni na Ziemi” Nick Cave zabiera widzów w bardzo intymną podróż przez wszystkie elementy swojego życia, które ugruntowały go jako artystę. Fani jego twórczości są przyzwyczajeni do takiego rodzaju wylewności, która choć bardzo osobista pozostaje w cieniu swojej legendy jaką bezsprzecznie Nick Cave jest.
Jeden dzień z życia rockmana, który zdaje się mówić wszystko swoim fanom poprzez twórczość. Dla niego to 20 000. dzień w życiu, w którym jak mówi na wstępie „zatracił swoje człowieczeństwo”. Rutyna Nicka opiera się na niezmiennych elementach w porządku dnia: wstaje, pisze, je, pisze, nagrywa, pisze, je, śpi. Mimo tego jawi nam się jako ktoś ponad przeciętnego człowieka, ktoś kto zgłębił wiedzę niedostępną innym śmiertelnikom. W końcu żył w czasach, kiedy to gwiazdy rocka były bogami.
Narracja filmu podzielona jest na kilka wątków, o które pyta samego Cave’a psychoterapeuta. Gwiazdor w charakterystyczny sposób snuje niejako balladę. Owe wątki, które wyznaczają rytm opowieści to kolejno: kobiety, relacje z ojcem, niepojęta dla zwykłych śmiertelników „przemiana” na scenie, osobliwe i legendarne postaci, z którymi Nick współpracował, odkrycie tajemnicy powstania piosenek oraz największym strachu – utraty pamięci. Nie bez przypadku pojawia się postać psychoterapeuty. Po długim okresie depresji i zastoju twórczego Nick Cave & The Bad Seeds wydają album „Push the sky away”, którego proces powstania stał się także kamieniem węgielnym pod film o już dziś kultowych artystach.
Nick jawi się nam jako ktoś „ponad”, ktoś kto zgłębił wiedzę niedostępną innym. Sposób w jaki wykreował sam siebie – do czego otwarcie się przyznaje – wymyślił już dawno temu i trzyma się konsekwentnie raz obranemu wizerunkowi. W filmie „20 000 dni na Ziemi”, który zdawać by się mogło jest szczytem próżności, Cave zwodzi widza, ale robi to pięknie, mrocznie, ciekawie, tak jak fani tego od niego oczekują. Chwile szczerych rozmów z bliskimi osobami zabarwia fantazjami, zmyśleniami, które może wynikają z dbania o własną prywatność, która jest dla niego sacrum w świecie mrocznej twórczości. Mówi, że stracił swoje człowieczeństwo, ale na scenie zyskuje coś ponad to. Zachowuje się jak Mesjasz, a ludzie pod jego stopami wierzą w niego ślepo, dotknięci stają się zbawieni, a reszta może tylko cieszyć się łaską przebywania w jego obecności, co świetnie zostało ukazane w scenach z koncertów. Iain Forsyth i Jane Pollard to duet reżyserów, który moim zdaniem świetnie - z niebywałym taktem i dystansem podszedł do tematu legendy zawieszonej pomiędzy sacrum i profanum, na co (na całe szczęście) znaczący wpływ w scenariuszu miał sam zainteresowany. Może właśnie dlatego wierzymy w szczerość tego filmu.
Warto zwrócić uwagę na genialne intro – masa obrazów, które zdają się być zupełnie przypadkowym zlepkiem, pomiędzy nimi urywki wspomnień (które są dla niego tak ważne i o które bardzo się troszczy), towarzyszą im równie chaotyczne dźwięki tworzące swoistą symfonię, choć każdy z nich oddzielnie jest tylko hałasem. Samo zakończenie pokazuje, że Nick gdzieś tam ciągle bywa człowiekiem, schodzi z piedestału, siada na kanapie z synami i oglądając wspólnie „Człowieka z blizną”, zajadają się pizzą. Nie ma tu już rozterek wielkiego artysty, miotania się między myślami, zmęczenia życiem. Wydaje się być szczęśliwy, choć dalej siedzi spowity ciemnością. Operowanie światłem w filmie także miało znaczący wpływ na kreację klimatu całej opowieści. Zasnute chmurami Brigton, dla którego porzucił rodzinną Australię bardziej pasuje do jego natury niż słoneczne antypody. Zagracone przestrzenie, kult przedmiotów, w których każdy ma swoją historię, znaczenie i przeznaczenie, dają obraz inspiracji religijnych, mrocznych, erotycznych, ale przede wszystkim spowitych makabrą, przeświadczeniem otaczającego zła i ludzkiej niemocy. Obraz jaki Nick przedstawia swoją twórczością z powodzeniem został przeniesiony na ekran, a film – nie zapominajmy jest dokumentem. Nie jest to jednak zwykłe podglądactwo, ale obserwowanie rozłożonego na czynniki pierwsze świata wielkiego, współczesnego artysty zawieszonego między własną, wykreowaną fikcją, a światem, w którym przyszło mu żyć.
Wiele scen jest ukazane w sposób, co do których nie mamy stuprocentowej pewności czy są prawdziwe, czy zainicjowane na potrzeby filmu, jak chociażby pojawiające się niczym zjawy postaci, które opowiadają swoje historie splatające się z historią Nicka, Muzeum Nicka Cave’a (które faktycznie istnieje w Australii), czy oniryczny koncert. Nie dostajemy na nic jednoznacznej odpowiedzi, udziela ich bardzo chętnie, ale tak, by zaciekawić jeszcze bardziej i pozostawić miejsce niedosłowności. Bo taka przecież powinna być gwiazda rocka. Legendarna. Film zachwyci fanów i z pewnością przysporzy mu kolejnych.