Chyba nikt się nie spodziewał, że „Kac Vegas” odniesie tak spektakularny sukces. I nie chodzi tu tylko o przychylność widzów czy zarobione grube miliony, ale i Złoty Glob za najlepszą komedię 2010 roku. Nie dziwi więc, że twórcy postanowili zrealizować drugą odsłonę dziwnych i nie do końca smacznych przygód skacowanych bohaterów. Pytanie tylko, czy „Kac Vegas w Bangkoku” (nad potworkiem językowym rozwodzić się nie będę) powtórzy sukces części pierwszej.
Wataha wyrusza do Tajlandii na ślub Stu. Pan Młody żywo pamiętając skutki ostatniego wieczoru kawalerskiego, postanawia przeciwstawić się tradycji i odmawia udziału w jakiejkolwiek imprezie. Namawiany przez przyszłą żonę i kolegów daje za wygraną i zgadza się na małe piwo i pianki przy ognisku. Niestety sielankowy i na pozór spokojny wieczór kończy się katastrofalnie. Stu, Alan i Phil budzą się w obskurnym hotelu w Bangkoku z wielką dziurą w pamięci. Co gorsza znowu brakuje kogoś z balangowiczów, po młodszym bracie narzeczonej Stu ostał się tylko palec.
Podobno dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki… cóż, „Kac Vegas w Bangkoku” na każdym kroku udowadnia, że można i to całkiem skutecznie, sukces kasowy już udało się osiągnąć. Do tego druga odsłona przygód skacowanej watahy oparta jest na identycznym motywie drogi, tyle że osadzonym w innej, bardziej egzotycznej i nieznanej scenerii. Podobnie zresztą jest z humorem, aż chce się zanucić „ale to już było”, bo cała akcja ponownie opiera się na dziwacznych odkryciach zeszłonocnych przygód i kloaczno-seksitowskim dowcipie w sumie nie najwyższych lotów. Nic już więc widza nie może zaskoczyć , w efekcie nie da się ukryć, że „Kac Vegas w Bangkoku” jest zdecydowanie mniej udaną produkcją od części pierwszej.
W drugiej odsłonie obrazu Todda Phillipsa gorzej prezentuje się praktycznie wszystko. Przede wszystkim widać luki w scenariuszu. O ile w „Kac Vegas” najbardziej niewiarygodne sytuacje odnajdywały swoje w miarę logiczne wytłumaczenie i zdawały się być na właściwym miejscu w przyczynowo-skutkowym ciągu wydarzeń, tak przygodom w Bangkoku już tego prawdopodobieństwa brakuje. Zdawać by się mogło jakby Scot Armstrong i Craig Mazin (duet odpowiedzialny za skrypt) wcisnęli niektóre wątki na zasadzie zapchajdziury, bo ani nie wnoszą nic do historii, ani nie stanowią rozwinięcia choćby odrobinę logicznego ciągu zdarzeń (choćby milczący mnich). Trudno też doszukać się jakiegoś toru poruszania się bohaterów. Na koniec należy zauważyć, że Bangkok to już nie tak przyjazna i oswojona przestrzeń jak Las Vegas, Bangkok to dzikie, obce miasto, rządzące się odmienną kulturą, dziwi więc bardzo z jaką łatwością Stu, Phil i Alan odnajdują się w jego zakamarkach.
Gorzej też prezentuje się obsada aktorska. Bezsprzecznie najbardziej wyrazistą postacią pozostaje kreowana przez Zacha Galifianakisa postać Alana, jednak w „Kac Vegas w Bangkoku” wydaje się on być bardziej tombakiem niż złotem. Galifianakis zdecydowanie wyblakł i niestety jest to spory minus. Jego zachowanie, obłęd w oczach i wypowiadane z pełną powagą groteskowe kwestie były prawdziwą perełką „Kac Vegas” i według mnie stanowiły najzabawniejszy element całej produkcji. W drugiej odsłonie tego brakuje, przede wszystkim za mało uwagi skupia się na Alanie, bowiem w trójce poszukiwaczy wczorajszego dnia prym zdaje się wieść Phil.
Mimo wszystko „Kac Vegas w Bangkoku” bawi. Wiadomo czego się spodziewać, ale nie przeszkadza to, by kino wypełniało się gromkim śmiechem. Polecam więc wszystkim, którym podobała się część pierwsza, a jeśli się nie podobała, to radze omijać szerokim łukiem.