Krzysztof Zanussi to reżyser-filozof, obserwator życia i moralista. Po zakończeniu seansu jego najnowszego filmu „Serce na dłoni” wyszłam z kina rozgoryczona i zaniepokojona. Przez dłuższy czas zadawałam sobie pytanie, dlaczego Zanussi, człowiek spod którego ręki wyszły tak wybitne filmy jak: „Rok spokojnego słońca”(1984), „Barwy ochronne”(1976), „Iluminacja”(1972) czy mój ulubiony film mistrza, telewizyjna produkcja „Za ścianą” (ze wspaniałymi kreacjami aktorskimi Mai Komorowskiej i Zbigniewa Zapasiewicza), nakręcił tak zły film?
Historia „Serca na dłoni” jest prosta. Losy dwóch całkiem obcych i różnych od siebie mężczyzn krzyżują się w szpitalu, gdzie przebywają w ramach rekonwalescencji. Pierwszy z mężczyzn, bogaty i niemający żadnych granic moralnych, gangster-miliarder Konstanty (Bogdan Stupka), odzwierciedla wszelkie zło, obłudę i cynizm współczesnego świata. Drugi to jego całkowite przeciwieństwo - dobroduszny, niewinny, a przez to naiwnie głupi Stefan (Marek Kudełko). Z biegiem akcji okaże się, iż biedny Stefan ma coś, co bardzo chciałby mieć w swoim posiadaniu miliarder. Chodzi mianowicie o serce. Serce do przeszczepu.
Nowa produkcja Zanussiego miała być głosem przeciwko postmodernizmowi, który w filmie potraktowany został jako wszechdostępny (postacie oglądają wykład poststrukturalisty Jacquesa Derridy w internecie), a przez to niebezpieczny model rzeczywistości, który może zniszczyć ludzkość i człowieczeństwo. Zanussi wchodzi w polemikę z myślicielami postmodernizmu, którzy negują dychotomiczny podział świata i „metafizykę obecności”. Stara się ukazać, że w jego świecie nadal istnieje jasny podział na dobro-zło oraz że człowiekowi do życia potrzebny jest drugi człowiek (Stefanowi jego dziewczyna, a Konstantemu, w pewnym sensie, podwładny Angelo). Czyni to w sposób przez siebie ulubiony, to znaczy nadaje filmowi formę paraboliczną. Jednakże schematyzm (doszłam do wniosku, że w świecie wykreowanym przez reżysera jest tylko jedna uniwersalna grupa krwi), jednowymiarowość, wręcz płaskość bohaterów filmu, komiczna symboliczność, nie nadają „Sercu na dłoni” uniwersalnego charakteru przypowieści, a po prostu prymitywizują obraz, co za tym idzie także jego niby-przesłanie. Najbardziej w „Sercu na dłoni” drażni fakt, iż nieustannie podkreśla się, że jest to czarna komedia, ale z ważkim przesłaniem (na przykład pompatyczna, jednostajna muzyka Wojciecha Kilara jest wręcz nie do zniesienia). Przeważnie, gdy dzieło sztuki „krzyczy” o swoim istotnym przesłaniu, tak naprawdę o niczym ważnym nie mówi, a po prostu uzurpuje sobie prawa do wielkiej sztuki. Tak się dzieje w przypadku „Serca na dłoni”.
Mezalians Krzysztofa Zanussiego z kulturą popularną (wybór komedii jako wzorca gatunkowego, zatrudnienie serialowych aktorów: Marty Żmudy-Trzebiatowskiej czy Macieja Zakościelnego oraz pojawienie się w filmie ikony polskiej popkultury, czyli Dody) ukazuje, że popkultura potrafi wchłonąć i przekształcić na swoją modłę prawie wszystko, nawet twórczość jednego z najwybitniejszych przedstawicieli Kina Moralnego Niepokoju. Arystokrata polskiego kina zszedł na ziemię i ugrzązł w bagnie pospolitości i marności dnia powszedniego. I w tym widzę pewną ironię losu, gdyż Zanussi odrzuca całkowicie postmodernizm jako taki, zapominając, że twórcy filmowi spod znaku postnowoczesności radzą sobie znakomicie z materią świata kultury masowej, pozostając poza jej granicami.