„Jak się pozbyć cellulitu” to pierwszy film Andrzeja Saramonowicza po rozwodzie z Tomaszem Koneckim. I co? I jest całkiem zabawnie, a już na pewno zdecydowanie lepiej niż w ostatnim obrazie duetu - „Idealnym chłopaku dla mojej dziewczyny”.
Dwie młode, atrakcyjne i w sumie niezależne kobiety, aby odpocząć od codzienności i mężczyzn, wyjeżdżają do SPA. Tam poznają Kornelię – młodą, atrakcyjną (bo jakżeby inaczej) masażystkę – która, jak się okazuje, jest wplątana w aferę kryminalną. Niebawem wszystkie trzy dziewczyny są w niebezpieczeństwie i stają oko w oko z Jerrym Rzeźnikiem, który ni mniej, ni więcej wysysa z kobiet krew.
Nie ma co ukrywać, obraz Saramonowicza nie należy do najinteligentniejszych. Nie o to tu jednak chodzi. Ma być śmiesznie i tak właśnie jest. Po nieudanym „Idealnym chłopaku dla mojej dziewczyny” (chociaż i tam momenty były), w „Jak się pozbyć cellulitu” widać całkiem wyraźny powrót do tego, co sprawdzone i co okazało się już hitem. Widz dostaje więc swoistą bajaderkę składającą się z „Testosteronu” i „Lejdis”. Wada? I tak, i nie. Trzeba przyznać, że nowy obraz Saramonowicza traci na świeżości, niemniej jednak jest sprawdzonym sposobem na rozbawienie publiki. Mam wrażenie, że „Jak się pozbyć cellulitu” udowadnia, że odgrzewane kotlety czasami też mogą smakować.
Oj, a publika się śmieje, bo co tu dużo mówić – zabawnie jest. Sposoby na odwiecznego wroga kobiety - „cellulit” - bawią młodych, średnich i tych mniej młodych, tak kobiety, jak i mężczyzn. Rechot pewnego pana w średnim wieku, który podczas seansu siedział dwa rzędy za mną, odbijał się echem od ścian sali kinowej. Główną bronią „Jak się pozbyć cellulitu” jest komizm słowny, którym aż kipią dialogi. Bohaterki obrazu Saramonowicza wypowiadają głośno to, co każda z kobiet skrycie myśli (rozważania na bananowym haju o penisach na smyczy i Bogu-Kobiecie są niezapomniane). Do tego posiadają wszelkie cechy charakterystyczne dla płci pięknej: są naiwne, silne, ale i zarazem słabe, szukające oparcia w mężczyznach, romantyczne i niewątpliwie postrzelone. Wszystko jest oczywiście wyolbrzymione, ale przecież o to w komediach chodzi.
Aktorsko też jest nieźle. Na ekranie prym wiodą kobiety: Magdalena Boczarska (Kornelia), Maja Hirsh (Maja), Dominika Kluźniak (Ewcia). To ich jest najwięcej, to one są motorem napędzającym obraz. I muszę przyznać, że radzą sobie znakomicie, nawet w najbardziej bzdurnych momentach (a wyobraźnia bohaterek działa, oj działa). Na osobne zdanie zasługuje Dominika Kluźniak, która bawi całą sobą. Nie wiem cóż takiego siedzi w tej małej, rudej osóbce, ale to działa. Jak wspomniałam prym wiodą kobiety, ale co ważne nie przyćmiewają mężczyzn. Tych na ekranie zbyt wielu nie ma, ale dają czadu – „faken” Wojciecha Mecwaldowskiego powala, podobnie jak obłąkanie Tomasza Kota.
Musze jednak przyznać, że scenariusz jest dziurawy. Czasem zapchany zmaterializowanymi wyobrażeniami aktorek. Czasem zupełnie oderwany od rzeczywistości, całkowicie nierealny. Do tego niespójny z zaburzonym ciągiem przyczynowy-skutkowym. No i przewidywalny. Nie da się tego zniwelować żadnym z plusów, niestety. Można jednak lekko przymknąć oko i nie oczekiwać zbyt wiele.
Polecam, ale tylko jeżeli mamy poczucie humoru, do którego trafiły tak „Lejdis”, jak i „Testosteron”. Dodatkowo po komedii Saramonowicza nie należy spodziewać się wyżyn intelektualnych, rozważań na temat problemów tego świata, czy roztrząsania kwestii moralnych. To rozrywka, może głupawa, może infantylna, może ciut bez sensu, ale rozrywka. I jako taka „Jak się pozbyć cellulitu” się sprawdza.