Przyjaźń bywa toksyczna – przekonałam się o tym, oglądając najnowszy film z Naomi Watts, Xavierem Samuelem oraz Robin Wright w rolach głównych. Od czasu do czasu lubię obejrzeć coś ambitniejszego, robiącego z mojego mózgu papkę oraz zapadającego w pamięć. I właśnie taki jest film „Idealne matki”. Produkcja, która dała mi do myślenia.
Lili i Roz znają się od małego. Każdą wolną chwilę spędzają w swoim gronie, wspierają się, pomagają sobie w trudnych czasach. Kiedy na świat przychodzą ich dzieci, więź jeszcze bardziej się zacieśnia. Można nawet śmiało powiedzieć, że aż za bardzo. W pewnym momencie relacje łączące dwie rodziny zaczynają zmieniać się z przyjaźni w coś bardziej skomplikowanego.
Historia przyjaźni. Dwie kobiety dzielą się ze sobą wszystkim – wolnym czasem, pomysłami hobby i… synami. „Idealne matki” to nie tylko film o dwóch kobietach, ich bolączkach i rozterkach, ale przede wszystkim o ich relacjach ze swoimi synami oraz przyjaciółki. Czwórka bohaterów zna się przez całe swoje życie – są jak jeden organizm. W pewnym momencie ta bliskość, która na początku wydawała się taka niewinna, przybiera na sile i zmienia w coś zupełnie innego.
Niektórzy zapewne nazwą relacje głównych bohaterów chorymi. Jak można urządzać sobie randki z synem przyjaciółki? Owszem, nie zaprzeczę, że więź łącząca czwórkę protagonistów jest specyficzna i daje do myślenia. Wpływa na widza, każe mu zastanowić się nad tym, co odbiorca zrobiłby w takiej sytuacji, jakby zareagował? Przedstawienie problemów bohaterów, ich walki z samymi sobą (tutaj najbardziej chodzi o matki) okazuje się bardzo dobrym i wciągającym pomysłem. Jednak czegoś mi tutaj zabrakło.
Podkreślenie tej dziwnej więzi – pokazanie zmiany zachowań i historii, a potem sprytny powrót do początku tylko pogłębia efekt, jaki film wywołuje na odbiorcy. Ta pętla, w jaką zostają włączeni bohaterowie zaskakuje, choć w większości zachowania poszczególnych postaci są mocno przewidywalne.
Gra aktorska na wysokim poziomie. Może nie są to Oskarowe role, chwytające za serce i zapadające w pamięć, jednak prawie każdy aktor dał z siebie wszystko. Tak, prawie każdy – mam wielkie zastrzeżenia do gry Jamesa Frecheville’a. Ta jego mina przez cały film… przyprawia o traumę. Aktor sobie nie poradził z rolą – cały czas ta sama twarz, tembr głosu, mimika. Zero uczuć, dlatego nie potrafił porwać odbiorcy.
„Idealne matki” to film o nieidealnych rodzicielkach. Może nie jest to głęboka produkcja poruszająca każdą strunę w ludzkim ciele, ale warto się z nią zapoznać. Jak już wspominałam, daje do myślenia, pokazuje jak ludzie związki (nawet przyjaźń) bywają skomplikowane.