Nie lubię Hillary Swank. Za każdym razem, gdy oglądam ją na ekranie mam ochotę odwrócić wzrok, ale… po prostu nie potrafię, gdyż za każdym razem moja antypatia zastępowana jest zachwytem nad jej grą. To jedyna aktorka, która zawsze potrafi doprowadzić mnie do rozpaczy. W pierwszej minucie filmu – nienawidzę, w ostatniej – uwielbiam. Te skrajności targają mną chyba od filmu „Za wszelką cenę”, bo nad „Karate kid” powinniśmy spuścić bardzo gęstą zasłonę milczenia. Do pisania recenzji „Freedom Writers, w którym Swank znów doprowadza mnie do szału, zabieram się po raz enty. Basta! Pora skończyć tę recenzję, a piórem na zawsze przekreślić skrajności, jakimi częstuje mnie Hillary Swank, i to raz na zawsze!
Słowem wyjaśnienia. Mimo że film „Freedom Writers” doczekał się swojego polskiego tytułu, ja będę stosował angielską odmianę. Polskie tłumaczenie – „Wolność słowa”, jest absolutnie nieadekwatne do treści i przesłania filmu, a poza tym - błędne. Nad tym tłumaczeniem również spuśćmy gęstą jak kawa zasłonę milczenia.
„Freedom writers” już od pierwszych minut kojarzy się mocno z „Młodymi gniewnymi” w reżyserii Johna N. Smitha. Na szczęście jest to tylko początkowe wrażenie, bo mimo wielu podobieństw film skupia się na całkiem innej problematyce. W jednej z amerykańskich szkół utworzono specjalną klasę, do której odesłano najgorszych uczniów szkoły należących do mniejszości społecznych, które, co charakterystyczne dla amerykańskiego społeczeństwa, na ulicy i w szkole toczą między sobą regularną wojnę. Pieczę nad tą klasą obejmuje młoda i niedoświadczona Erin Gruwell, która wcześniej pomagała swojemu ojcu w walce z amerykańskim systemem o równe traktowanie mniejszości społecznych. Już pierwsze dni spędzone wśród tej trudnej młodzieży pokazują, że sam entuzjazm nie wystarcza do wypracowania więzi na linii uczniowie – nauczyciel. Drogą do niej staje się pomysł wprowadzenia dzienników uzupełnianych dobrowolnie przez uczniów, w których znajdą się ich przemyślenia na temat rzeczywistości jaka ich otacza, a także historie z ich życia. Początkowo negatywnie nastawieni do tego pomysłu z czasem zaczynają się przekonywać, że historie jakie mają do opowiedzenia, mogą nabrać zdecydowanie większego znaczenia, a ich samych odmienić na zawsze.
Film powstał na podstawie książki „The Freedom Writers Diary”, w której zawarte są historie, które widzimy i słyszymy w filmie. Choćby z tego powodu film znacznie różni się od „Młodych gniewnych”, a jest tego przecież więcej. „Freedom writers” porusza, co może zaskoczyć, tematykę holocaustu, zwłaszcza jego współczesną formę. Bohaterowie filmu zainteresowani tym zjawiskiem dokonują odkrycia, że ich życie, a raczej ich społeczeństwo, jest zamknięte w tej samej nazwie, z tym, że sami sobie są katami i oprawcami, a ich świadomość nęka ta sama myśl - śmierć jest jedyną przyszłością, bo na nic więcej ich nie stać, a rzeczywistość raczej nie ma zamiaru tego ułatwić. Ponadto film udowadnia, że sam system szkolnictwa podkłada nogę ludziom, którzy teoretycznie mogliby osiągnąć coś więcej niż kolejny dzień przeżyty na ulicy. Całość oczywiście jest poparta scenami z życia bohaterów, które są podobne do tych z „Młodych gniewnych”, ale tam ten środek przekazu posłużył do zdynamizowania i wyrazistego podkreślenia dramatu poszczególnych jednostek. W „Freedom writers” są one tylko tłem, na którym uwidacznia się dramat ogółu.
Dramat ogółu jest dobrze podkreślany przez aktorów wcielających się w uczniów z klasy specjalnej. Prawdą jest, że do takich ról najlepiej pasują aktorzy nieznani szerszej publiczności lub brani prosto z ulicy, zwłaszcza, że wszelkie niedociągnięcia warsztatowe w tego rodzaju produkcjach są mało widoczne. Inaczej oczywiście należy traktować taką Hillary Swank, która niestety znów przekonała mnie do siebie mimo tego, że niemal przez cały film wygląda jak najbardziej naiwna istota tego świata, która myśli, że wiarą i chęcią uczyni więcej dobrego niż niejeden „wykwalifikowany” dobroczyńca. Jej postać jest niezwykle irytująca, ale przez to jeszcze bardziej fascynująca z prostej przyczyny – Swank jako uznana aktorka grająca bardzo specyficzną postać na tle innych bohaterów działa jak kontrast, który skutecznie uwydatnia przesłanie filmu. Naiwność, jaką prezentuje swoją osobą, pozwala łatwiej zobaczyć różnice dzielące poszczególne warstwy społeczne w Stanach Zjednoczonych.
Oczywiście film ma też i wady. Największą jest sposób ujęcia trudnego tematu i jego realizacji. Niestety mimo tego, że twórcy poruszają się po trudnej tematyce, jednocześnie przedstawiają ją w zbyt lekki sposób. Nie czuć ciężaru gatunkowego, ani też nie widać zbyt dobrze tych zależności, jakie najczęściej dzielą mniejszości narodowe. Holocaust, już jako zjawisko historyczne, nie do końca przekonuje widza do tego, że był on jednym z najtragiczniejszych zdarzeń w historii świata. Być może jest tak dlatego, gdyż twórcy filmu skupili się na ukazaniu postaw heroicznych, jakich w tym czasie nie było zbyt wiele. Ale to już było pokazane w wielu innych produkcjach, jak choćby w „Liście Schindlera” Spielberga. Jednak mimo tych wad film ogląda się naprawdę dobrze. Próba ukazania zjawiska holocaustu na tle społeczeństwa amerykańskiego jest całkiem udana, a przesłanie „Freedom writers” jasne i wyraźne – nieważne kim jesteś, skąd pochodzisz, jakiego koloru masz skórę, gdyż do życia startujesz z tego samego pułapu co inni. Szkoda tylko, że w prawdziwej rzeczywistości już tak nie jest.
Odautorskie P.S. Polski tytuł filmu powinien brzmieć „Pisarze wolności”, gdyż bohaterowie mimowolnie stają się pisarzami, którzy poprzez przelewanie na papier swoich historii, uwalniają samych siebie z krepujących ich dotąd ideologii i przekonań społecznych. Z wolnością słowa nie ma to nic wspólnego, wszak najbardziej demokratyczne państwo świata nigdy nie broniło publicznego głoszenia swoich przekonań. I w filmie tego też kompletnie brak. Pamiętajcie o tym oglądając tę pozycję.