Akcja filmu rozgrywa się w XII wieku, głównie na Bliskim Wschodzie między II a III wyprawą krzyżową. Wraz z twórcami tego projektu, reżyserem Ridley’em Scottem i scenarzystą Williamem Monahanem odbywamy podróż w czasie, przez pryzmat ich wyobraźni przyglądając się historycznym postaciom tej epoki. Po tak uznanych nazwiskach można oczekiwać dobrze zrobionego filmu. I tak też jest. Otrzymujemy doskonale wyprodukowany obraz na wysokim poziomie technicznym, z pierwszorzędną obsadą aktorską oraz astronomicznym budżetem. Były ku temu środki, aby wszystko razem złożyło się na zadowalający efekt, ale przy niespodziewanie nudnej i niemrawej narracji akcja oklapła zbyt wcześnie, niż można było oczekować po tak długim seansie.
Widz nie mógł poważnie potraktować nielogicznego nierzadko scenariusza, który zarysowuje jednowymiarowo spłaszczone filmowe postaci w schematycznych, graficznych kontrastach. Główny bohater, wiejski kowal Balian (Orlando Bloom), gdyby nie pewne nieszczęśliwe okoliczności na wstępie, z charakteru i urody mógłby pozować do ikony świętego. Natomiast inni chrześcijanie, w większości rycerze zakonni, ukazani są tutaj jako dzicz, szuje i awanturnicy, w przeciwieństwie do mądrych i rozważnych Saracenów. Można było przynajmniej spróbować pokazać choć trochę sławnego etosu rycerskiego, aby przydać tej opowieści epickiego smaku. Na szczęście obok tych karykatur mamy jeszcze inne, nieźle nakreślone filmowe charaktery - osoby istniejące zgodnie z dokumentami historycznymi w czasach założonego przez krzyżowców Królestwa Jerozolimskiego: sułtana Saladyna (Salah al-Din - „Sprawiedliwość wiary”) granego przez doskonałego aktora syryjskiego Ghassana Massouda, jego pogromcy, trędowatego króla Jerozolimy Baldwina IV (Edward Norton), ojca Baliana, Godfryda z Ibelinu (Liam Neeson), Lorda Tyberiady, który był doradcą króla (Jeremy Irons), oraz postać samego Baliana, zwanego Balianem z Ibelinu, który nie był bękartem, natomiast faktycznie brał udział w oblężeniu Jerozolimy, podczas którego dowodził obroną miasta. Pomijając Blooma, który jest aktorem drewnianym i monotonnym, oraz jedyną żeńską postać – Evę Green, której rola polega na prezentowaniu makijażu, gra pozostałych, obok interesujących, pejzażowych zdjęć jest jednym z nielicznych powodów, dla których warto zobaczyć film.
Przybywając wraz z Balianem do Jerozolimy, zapoznajemy się z królem Baldwinem, który z powodu wyczerpującej, wyniszczającej ciało choroby był władcą wyjątkowo pokojowo usposobionym. Miał on doprawdy utopijny pomysł, aby z Jerozolimy uczynić ekumeniczny ośrodek kultu dla wyznawców wiodących religii: Chrześcijan i Muzułmanów. Pozostanie tajemnicą jednak, dlaczego zapomniał ująć w tym projekcie odwiecznych mieszkańców Jerozolimy - Żydów.
We wczesnym Średniowieczu Ziemia Święta została podbita przez Arabów, na co oszalały świat chrześcijański odpowiedział krucjatami. W efekcie tego każdy kmiotek, który ledwie potrafił się przeżegnać i utrzymać broń w ręku ruszył na ratunek Jerozolimie, aby wyzwolić ją z rąk „niewiernych”. Może udałoby się to przedsięwzięcie, biorąc pod uwagę ilość odbytych krucjat, gdyby historia nie zakpiła sobie bezlitośnie z owych śmiałków, wkręcając w trybiki swego koła wszystkich tych marionetkowych „zbawców”, i osobiście zajmując się losami miasta. W niezamierzony chyba sposób udało się Scottowi wydobyć tę prawdę. Gdy po spacyfikowaniu w konfrontacji z Saracenami, nieobliczalnych w swej głupocie zwolenników nowego ładu, Balian poddaje oblężone miasto mądremu Saladynowi, widz oddycha z ulgą, aczkolwiek Jerozolima będzie miała wytchnienie tylko na chwilę, bo niebawem nawiedzi ją kolejny szaleniec, słynny antysemita - angielski król Ryszard Lwie Serce. Historia przemawia w filmie ustami wybranego przez siebie proroka, Saladyna, który dwuznacznie wyjaśnia Balianowi swoje zainteresowanie Świętym Miastem. Jerozolima jest niczym… i wszystkim - mówi. Jak to należy rozumieć? Może tak, że niczym jest dla tego, kogo historia zignoruje, zaś wszystkim dla osoby, której przyzna prawo wejścia w jedną z bram miasta.
Choć jestem rozczarowana nieco nieporadnym opracowaniem interesującego mnie tematu, doceniam wysoką rangę samego filmowego spektaklu. I tym razem Ridley Scott prezentuje swój talent reżyserski w widowiskowych scenach batalistycznych, aczkolwiek od zdjęć kręconych rozchwianą kamerą i przy jego ulubionym sposobie dramatycznego montażu z gwałtownymi cięciami, widz może poczuć się tak, jakby mu nad głową przegalopowała ciężkozbrojna konnica. Rozczarowała mnie również muzyka Gregsona-Williamsa, która przypomina eklektyczną pocztówką dźwiękową wyprodukowaną dla turystów zwiedzających Bliski Wschód.