Robin Hood to postać legendarna, eksploatowana już nie raz, za każdym razem z innym skutkiem („Robin Hood: Faceci w rajtuzach”, czy „Robin Hood: Książę złodziei” z Kevinem Costnerem). Tym razem dzięki współpracy Ridleya Scotta i Russela Crowe narodził się XIII-wieczny działacz społeczny, który bez problemu mógłby startować w wyborach na radnego. Do tego jego ukochana może bez kompleksów nosić miano wojującej feministki tamtych czasów. Całkiem dobrana para? Jak najbardziej, ale chyba tylko wtedy, gdy miałaby startować w konkursie „Wysokich obcasów”.
„Robin Hood” Ridleya Scotta to produkcja poprawna. Zrealizowana z rozmachem, ze świetnymi scenami batalistycznymi, świszczącymi strzałami i innymi tego typu charakterystycznymi dla Scotta gadżecikami. Mamy więc to, czego mogliśmy się spodziewać. Dokładnie tyle i nic więcej. Historia samego Robina jest również poprawnie zbudowana, logicznie przedstawione wątki są dla widza w pełni zrozumiałe. Russell Crowe w wyniku liposukcji, bądź po poddaniu się innym zabiegom, też prezentuje się całkiem nieźle. Co nie zmienia faktu, że w moim odczuciu film mógłby dzięki obecności aktora nosić tytuł „Gladiator 2”. Wszystko jest tak poprawne, że po krótkim czasie oglądania widz zaczyna układać sobie w głowie listę zakupów na kolejny miesiąc z rozróżnieniem na chemię, dział spożywczy itd. Żeby nie silić się na dalsze nieudolne metafory, po prostu zionie nudą.
Robin Hood to dla mnie facet w rajtuzach i za największą zbrodnię uważam pozbawienie go owej części garderoby w filmie Scotta. Kolejna to pozbawienie postaci lekkości, charakterystycznego poczucia humoru (choć pewnie się czepiam, bo być może trudno równocześnie brylować w towarzystwie i celować do wroga z łuku bądź walczyć na miecze). Ponadto postacie kompanów Robina zostały zarysowane dość pobieżnie. Raczej posłużono się w tym celu białym markerem, bo są one bezbarwne i pozbawione jakichkolwiek cech charakterystycznych. Jedynymi postaciami, o których cokolwiek wiemy, są postacie królów Ryszarda Lwie Serce i Jana. Wiemy o nich tyle, że jeden jest odważny, a drugi głupi. To się dopiero nazywa głęboki rys psychologiczny postaci.
Czepialstwo i narzekanie na „Robin Hooda” nieco mnie zmęczyło, co nie znaczy, że nie byłoby nad czym jeszcze się popastwić. Dlatego też zakończę tę tyradę, zapalając światełko w tunelu (i nie będzie to tym razem pędzący pociąg) stwierdzeniem, że „Robin Hood” to nadal piękna, bajeczna opowieść o walce o to, w co się wierzy. W konkursie piękności miejsce miałaby gwarantowane, dopóki nie doszłoby do pytań na tematy polityczno-społeczno-kulturalne. Bo „Robin Hood” ma przede wszystkim wyglądać, nie miejmy wygórowanych wymagań.