Piotr Borowski, absolwent Akademii Sztuk Pięknych, dotychczas komentował swoimi rysunkami w Gazecie Wyborczej premiery filmowe, teraz sam postanowił poddać się osądowi krytyków, pisząc scenariusz i reżyserując film pod tytułem „Zero”. Tytułu obrazu bynajmniej nie można odnieść do jego jakości. Widać, że Borowski jest kinomaniakiem i długo patrzył na filmy z perspektywy widza i dla widzów stworzył ten film.
„Zero” to historia bezimiennych ludzi w bezimiennym mieście, w którym tablice rejestracyjne zaczynają się literami „DOE”. W Polsce nie ma takich tablic, ale skrót „DOE” w Stanach Zjednoczonych znaczy tyle samo co „NN” w Polsce. Obserwujemy w filmie wielowątkową powieść o współczesnym świecie. Bohaterami są między innymi: prezes korporacji, taksówkarz, pedofil, dwóch monterów podsłuchów, sprzedawca tekturowych królików dla dzieci, uliczny sprzedawca gazet, producent filmów porno. Pokazane zostało w filmie jak te odległe na pozór światy są sobie bliskie i razem koegzystują. „Zero” niesie ze sobą główne przesłanie, że przy obecnym trybie życia traktujemy drugiego człowieka przedmiotowo, obojętnie przechodzimy obok tragedii, jakie rozgrywają się na naszych oczach. Film udowadnia, że gdybyśmy znali motywy działań drugiej osoby i gdybyśmy znali konsekwencje naszych z pozoru błahych czynów, to żylibyśmy zupełnie inaczej.
Wyraźnie widać jakimi filmami inspirował się Borowski przy tworzeniu „Zera”. Na pewno były to „Nashville” Altmana, „21 gramów” Inarritu i Arriagi, a także „Przypadek” Kieślowskiego. Mam wrażenie, że w końcu pojawił się w Polsce godny następca tego ostatniego. Paweł Borowski w odróżnieniu od wielu naśladowców Krzysztofa Kieślowskiego, którzy zasypywali nas pseudointeligenckimi dramatami o sensie i bólu istnienia, których akcja rozgrywała się przeważnie w zamkniętych pomieszczeniach, co jeszcze bardziej nastawiało depresyjnie do świata po takim filmie, stworzył trafny obraz kondycji człowieka wplatając w to elementy kryminału, filmu akcji i thrillera. Dzięki temu widz nie czuje się po filmie, jakby był na nim za karę. Film ma ciekawą konstrukcję, kamera idzie za postacią do momentu, gdy dana postać nie napotka kolejnej, zmusza to widza do myślenia, do szukania powiązań między wątkami i domysłów, co wydarzyło się w życiu bohatera, gdy go nie widzieliśmy.
„Zero” to dość nietypowy debiut. Reżyser zebrał znanych i dobrych aktorów, dając też szansę promocji kilku utalentowanym, lecz niezauważanym odtwórcom. Warte uwagi jest to, że aktorzy będący „na topie” pojawiają się na kilkadziesiąt sekund, na przykład Magdalena Boczarska czy Małgorzata Buczkowska. Film posiada jedną, niewielką wadę - kilkukrotnie dochodzi do dłużyzn, parosekundowych momentów, gdy na ekranie nic się nie dzieje, jest to jednak niwelowane przez świetną muzykę Adama Burzyńskiego.
„Zero” na festiwalu w Gdyni dostało nagród… zero. Moim zdaniem jest to skandaliczny werdykt. Szczególnie jest to niesprawiedliwe, jeśli popatrzymy na fakt, że nagrodę za najlepszy debiut otrzymały „Galerianki” Katarzyny Rosłaniec, który to film nawet nie umywa się poziomem do obrazu Pawła Borowskiego. „Mniejsze zło” i „Zero” nie zostały uznane za najlepsze filmy na gdyńskim festiwalu, a oba dzieła to kawał dobrej roboty. Ciekawe, jakie okażą się obsypane nagrodami „Dom zły” i „Rewers”. Albo to będzie pomyłka jury, albo mamy do czynienia z swoistym „odrodzeniem” polskiego kina.
Wracając do „Zera” Pawła Borowskiego, to śmiało można powiedzieć, że jest to jeden z najlepszych wytworów polskiej kinematografii. Twórca udowadnia, że można pokazać życie nie tak cukierkowo, jak w produkcjach TVN-u, a zarazem nie zanudzić widza na śmierć, jak wielu polskich reżyserów usiłowało. Bardzo polecam.