Rok bez ekranizacji komiksu ze stajni Marvela to rok stracony. Jeszcze nie opadły emocje po obejrzeniu drugiej odsłony przygód Kapitana Ameryki, a do kin już wchodzi kolejna adaptacja obrazkowych historii. Tym razem na tapetę wzięto pięć indywiduum – krzyżówkę Indiany Jonesa i Hana Solo, zieloną wojowniczkę, gadającego futrzaka, drzewo, które zamiast dawać życie, odbiera je, oraz mięśniaka, co to rozumem nie grzeszy. Niektórzy usłyszeli o tej grupie dopiero przy okazji informacji o ekranizacji obrazkowych historii, inni nie mogli uwierzyć, że to właśnie te charaktery otrzymają swój własny film. Wszyscy byli jednak ciekawi, jaką historie zaserwuje widzom James Gunn. A ta okazała się niezapomnianą podróżą do…odległej galaktyki.
Peter Quill pochodzi z Ziemi, kiedy miał kilka lat, został porwany przez UFO i wcielony do załogi statku dowodzonego przez Yondu. To właśnie Udonta uratował chłopcu życie (miał skończyć jako karma) i oszlifował jego talenty. Mijają lata, Peter staje się Star-Lordem, złodziejaszkiem i awanturnikiem, który pragnie odciąć pępowinę i zdobyć respekt galaktyki. W tym celu udaje się w niebezpieczną misję odnalezienia cennego artefaktu, chce go wykraść, a później sprzedać i żyć długo i szczęśliwie opływając w bogactwa. Niestety jest jedno „ale”, otóż nie tylko on poluje na relikt. Kiedy staje się posiadaczem przedmiotu, oczy wielu osób, i nie tylko, zwracają się w jego kierunku. Za głowę bohatera wyznaczono bowiem sporą nagrodę.
„Strażnicy Galaktyki” to jedna z najlepszych ekranizacji komiksów marvelowskiego uniwersum. Wprawdzie moimi ulubieńcami nadal pozostają „Avengers” oraz „Zimowy Żołnierz”, jednak film Jamesa Gunna plasuje się w pierwszej trójce. A to wszystko przez nietuzinkowe postaci, które natychmiast zyskują sobie sympatię widzów.
Zwłaszcza trójka bohaterów wybija się na tle innych. Jednym z nich jest wspomniany wyżej Star-Lord, który wcześniej działa, dopiero potem myśli. Stwierdzenie „w gorącej wodzie kąpany” dokładnie oddaje charakter tej postaci, bardzo dobrze włada ironią, a humor to jego największa broń. Jednak nawet on nie jest w stanie dorównać ciętym ripostom Rocketa – małego, włochatego i bardzo niebezpiecznego szopa, który, niczym MacGyver, potrafi stworzyć śmiercionośną bombę z niczego. Tylko uważajcie, bo psotnik uwielbia wszelkiego rodzaju protezy. Towarzyszem Rocketa jest Groot, wielkie, chodzące drzewo z niezłym prawym, i lewym, sierpowym.
To właśnie ta dwójka, czyli szop i jego ochroniarz, skradła całe show. Film równie dobrze mógłby nosić tytuł „O dwóch takich co ukradli serca widzów”. Bo właśnie to osiągnęła ta dwójka, zdobyła sobie sympatię chyba każdego odbiorcy produkcji. Sam Tony Stark nie byłby w stanie wygrać słownej potyczki z nieco agresywnym, ale jakże sympatycznym, szopem. Również Hodor powinien się obawiać konkurencji ze strony Groota.
Jednak same postacie i spora dawka humoru nie wystarczą. Smaczku całości dodają zapierające dech w piersi efekty specjalne oraz niezapomniana ścieżka dźwiękowa. Wystarczy obejrzeć film, by złapać bakcyla starych, dobrych hitów i przeszukać pudła w celu odnalezienia swojego starego walkmana. A potem wystarczy tylko wygrzebać hity sprzed kilku dekad i niczym Star-Lord oddać się chwili.
„Strażnicy Galaktyki” dosłownie wgniatają w fotel. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się tak dobrego i zabawnego filmu pełnego nawiązań do innych dzieł popkultury i ukrytych smaczków. Jedno jest pewne, to film tych wakacji. Nikt nie powinien przejść obok niego obojętnie, zwłaszcza ktoś, kto uważa się za miłośnika produkcji Marvela.