„Song for Marion” nie jest typową wysokobudżetową hollywoodzką produkcją nastawioną na ogromne przychody. Bajkowa historia pewnej miłości dwojga starszych ludzi, już na pierwszy rzut oka wyróżnia się czymś spośród pokrewnych jej produkcji typu „Szkoła uczuć” czy „Słodki Listopad”. Ten film wciąga widzów na emocjonalny rollercoster składający się z radosnych uniesień, ale również smutnych zjazdów w dół. A co najważniejsze, po zakończeniu przejażdżki – jak przystało na dobrą kolejkę – najlepsze momenty jeszcze na długo pozostają w pamięci.
Długo zastanawiałem się co tak naprawdę jest przewodnim motywem filmu i moim zdaniem to metamorfoza Arthura. Poznajemy go jako typową Allen’owską postać – zimnego egocentryka i cynika, który za zadanie obrał sobie ochronę ukochanej żony, poprzez odcięcie jej od reszty świata ponieważ tylko w obliczu Marion potrafi wykrzesać z siebie czasem jeszcze odrobinę uczuć. Swoją niechęć do ludzi przelewa również na syna, z którym ma znikomy kontakt. Jedyną rzeczą, przed którą Arthur nie potrafi uchronić żony jest jej pasja. Marion aktywnie udziela się w osiedlowym chórze seniora prowadzonym przez młodą i ambitną nauczycielkę muzyki – Elisabeth. Podczas jednej z prób Marion mdleje i trafia do szpitala. Tam dowiaduje się, że pozostało jej już tylko kilka miesięcy życia. Przez ten czas jej pogoda ducha i wytrwałość są przykładem dla całej lokalnej społeczności. Po śmierci Marion wszystko się zmienia. Konieczność przystosowania się do nowej rzeczywistości popycha Arthura do zajrzenia w głąb siebie i poszukania od dawna skrywanych emocji. Nieoczekiwanie pomagają mu w tym przyjaciele Marion z chóru, a w szczególności prowadząca go i tak przez niego znienawidzona, Elisabeth.
Muszę przyznać szczerze, że wysoki poziom filmu nie lada mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się, że młody reżyser (Paul Andrew Williams), trudniący się do tej pory kinem klasy B, oraz szerzej nieznana grupa aktorów stworzą tak przyjemny w odbiorze obraz. Na uwagę zasługuje zwłaszcza (chyba najbardziej rozpoznawalny aktor z obsady) odtwórca głównej roli Terence Stamp. Grana przez niego postać przeżywa prawdziwą transformację osobowości, a aktor idealnie uchwycił wszystkie towarzyszące temu emocje i przeniósł je na ekran. Arthur perfekcyjnie roztacza wokół siebie charakterystyczną dla Brytyjczyków oziębłość, a następnie powoli uwalnia drzemiące w nim głęboko pokłady empatii.
Duże wrażenie zrobił na mnie również sposób, w jaki reżyser przekazał historię miłości dwojga starszych ludzi. Nie opiera się na pompatycznych tekstach i romantycznych pocałunkach, ale na trosce o drugą osobę i pragnieniu pozostania jak najdłużej w jej bliskości. Kolejnym pozytywnym akcentem jest naprawdę wysublimowane poczucie humoru. Zwykle „część rozrywkowa” w melodramatach, albo zaniża poziom produkcji, albo jest kompletnie niezauważalna, w „Song for Marion” stanowi natomiast bardzo dobre tło dla toczących się wydarzeń.
Interesująca historia, dobre poczucie humoru i kilka ciekawych ujęć mogą nadal wiele zwojować. Wydawać by się mogło, że moda na lekkie melodramaty już dawno minęła. Jak pokazuje przykład „Z miłości do…” ta prosta forma rozrywki nadal jest w cenie. Można oczywiście się przyczepić do kiepskiej aranżacji utworów i przerysowanych scen, ale mimo to końcowy efekt jest bardzo pozytywny.