Nie od wczoraj wiadomo, że najlepszym przyjacielem człowieka jest pies. I Lasse Hallström tę prawdę starą jak świata, przedstawia w ekranizacji powieści W. B. Camerona „Był sobie pies”.
Właściwie to cała snuta na ekranie opowieść zaczyna się od uratowania psa z nagrzanego samochodu. To wtedy chłopiec imieniem Ethan dostaje swojego psa, a pies imieniem Bailey dostaje sowiego chłopca. Przyjaciele idą przez życie, zawsze razem, zawsze nierozłączni, czy w zabawie, czy w bójce. Przychodzi jednak czas rozstania, kiedy już prawie dorosłemu Ethanowi ubywa w życiu szczęścia, a stary Bailey w końcu odchodzi... To jednak nie koniec, bo niesforny pies znowu pojawia się na świecie w postaci szczeniaka... i jeszcze raz, i jeszcze raz. I podczas swoich wszystkich istnień zaczyna się zastanawiać nad sensem bycia i życia.
„Był sobie pies” to na pewno pozycja obowiązkowa dla wszystkich posiadaczy psów (choć i miłośników innych zwierząt domowych pewnie chwyci za serce). Historia o przyjaźni silniejszej niż śmierć i o poszukiwaniach sensu psiej egzystencji wzrusza i bawi jednocześnie, wyważając świetnie emocje wywoływane u widzów. Przyznam, że samej zakręciła mi się łza w oku, kiedy Baileya trzeba było uśpić. A trzeba zaznaczyć, że pies na ekranie umiera kilka razy i nie jest to łatwe dla widza, który go szczerze polubił. Jest też i wesoło jak to z czworonogiem. Tym bardziej że myśli przebiegające przez głowę psiego bohatera, niekiedy dziecięce i niezwykle trafne w swej prostocie po prostu śmieszą – czasem jest to tylko nikły uśmiech pojawiający się na chwilę, innym razem szczery śmiech.
Aktorsko jest poprawnie, bo każdy z aktorów wcielający się we właściciela czworonoga wypada dobrze. Najlepiej oglądało mi się jednak Bryce'a Gheisara w roli małego Ethana. Może dlatego, że relacja dziecko pies, była w tym przypadku najprostsza i najczystsza. Mimo wszystko mam jednak wrażenie, że wszyscy, ze się tak wyrażę, ludzcy aktorzy zostają przyćmieni przez psy odgrywającego rolę samego Bailey i jego pozostałych wcieleń. Mam tylko nadzieję, że nie było jakiegoś szaleństwa ze strony treserów i żadne pies, czy inny zwierz naprawdę nie ucierpiał na planie.
Wydanie DVD jest całkiem bogate. Oprócz książeczki dołączonej do płyty jest też sporo dodatków filmowych. Słowo pisane w zwięzły sposób opowiada, jak powstał pomysł na napisanie książki oraz historię powstawania filmu, do tego kilka słów o aktorach wcielających się w główne rola (również te psie oczywiście). Wszystko wzbogacają fotosy z filmu. Na płycie natomiast już obszerniej o tym, jak powstała książka „Był sobie pies” oraz bardzo ciekawy plan oczami psa. Do tego swoje miejsce w dodatkach znalazły również sceny usunięte i materiał „Między ujęciami”.
„Był sobie pies” to świetna propozycja na rodzinne oglądanie, film bowiem trafia i do młodszej i do starszej widowni. Można się i pośmiać i spłakać, ale najważniejsze, że moim zdaniem w żadnym wieku nie można się nudzić. Do tego opowieść o życiach Bailey przynosi piękny morał, by żyć tu i teraz i robić to najlepiej jak się dla tak dla siebie, jak i dla innych.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Monolith Video - dystrybutorem filmu na DVD.