Nie mam najmniejszych wątpliwości, że najnowszy obraz Jima Jarmuscha - jednego z tych reżyserów, których nadal na jednym oddechu wraz z nazwiskiem określa się automatycznie jako kultowych, wywoła wśród widzów skrajne oceny - jest to bowiem film z rodzaju tych, które albo od pierwszych scen nas zachwycą i wchłoną, albo znudzą i zirytują do granic możliwości. Z pewnością nie jest to film, który poleca się komuś, kto szuka w kinie czegoś fajnego do obejrzenia, czy czystej rozrywki i relaksu. Nie poleciłabym go także komuś, kto lubi precyzyjne i konkretne kino. I zwartą fabułę. Ani - paradoksalnie - wielbicielom wampirów... Jeśli natomiast lubicie: Jarmuscha/aktorów występujących w tym obrazie/piękną muzykę i wnętrza/kino eksperymentalne/melancholijne historie o kryzysie egzystencjalnym/filmy, w których nic się nie dzieje, to z pewnością jest to tytuł dla Was.
Jeśli chodzi o wampiry, to po jakimś milionie tytułów wykorzystujących ten motyw, mogłoby się wydawać, że niczego nowego w tym temacie nie da się już wymyślić. A jednak okazuje się, że nadal możliwe jest znalezienie świeżego i oryginalnego spojrzenia i pokazanie tego zagadnienia od nieco innej strony.
Obawiam się, że każda próba opisania filmu „Tylko kochankowie przeżyją” z założenia będzie porażką. Ten film bowiem to przede wszystkim uczta dla naszych zmysłów i emocji, której po prostu trzeba się poddać - w przeciwnym wypadku można skończyć jak wiele osób w trakcie seansu, które wyszły w połowie, lub - jeśli szczęśliwie dotrwały do końca - po zapaleniu świateł miały na twarzy jeden wielki znak zapytania. W maksymalnym skrócie to opowieść o wystylizowanej do granic możliwości dwójce wampirów, Adamie i Ewie. Adam (Tom Hiddleston) jest utalentowanym, undergroundowym muzykiem z depresją i tendencjami samobójczymi, który od lat ukrywa się w domu na odludziu w Detroit (mieście, które w ostatnim czasie stało się niechlubnym amerykańskim symbolem gospodarczej i społecznej ruiny), komponując i kolekcjonując instrumenty z przeszłością i żywiąc się krwią kupowaną od skorumpowanego lekarza z pobliskiego szpitala. Ewa (Tilda Swinton) funkcjonuje dyskretnie (aczkolwiek luksusowo) w marokańskim Tangerze, utrzymując kontakt z innym leciwym wampirem - Christopherem Malrowe* (John Hurt) i próbując tchnąć na odległość w swojego ukochanego przynajmniej jakiś promyk optymizmu. Jedyny zwrot akcji nastąpi, kiedy w niespodziewane odwiedziny do połączonej znowu pary kochanków przybędzie nieokrzesana siostra Ewy o mentalności rozkapryszonej nastolatki – Ava (Mia Wasikowska), która swoją wizytą wywoła totalny chaos i przewróci do góry nogami ustabilizowaną egzystencję głównych bohaterów. Tyle, jeśli chodzi o fabułę.
Jarmusch z premedytacją bawi się wampirzą konwencją, nonszalancko mieszając zarówno wszystkie oklepane stereotypy (wampiry są blade, stylowe, melancholijne, trochę pretensjonalne i przypominają Lestata czy Louisa z „Wywiadu z wampirem”) z własnymi pomysłami (ściąganie gościom rękawiczek jako rytuał powitalny gospodarza domu, czy krwawe lody, które wywołały wśród widowni paroksyzm śmiechu), a jednocześnie tworząc niepowtarzalną atmosferę, w której zanurza nas na bite 2 godziny. Tu trzeba wspomnieć, że zarówno strona wizualna (dopracowana w najdrobniejszych szczegółach) oraz muzyka są pełnoprawnymi bohaterami tej historii - główny motyw rozbrzmiewał mi w głowie jeszcze na długo po seansie i uważam, że soundtrack do tego filmu to prawdziwy majstersztyk. Oprócz tego reżyser niemal na każdym kroku wrzuca kolejne mniej lub bardziej oczywiste nawiązania do literatury (*), muzyki, czy popkultury, a także snuje (raczej pesymistyczne) rozważania na temat ludzkiej egzystencji, współczesnych problemów społecznych i kierunku, w jakim zmierza świat (i ludzie, określani tu jakże pieszczotliwym mianem zombie).
Chyba w żadnym innym filmie o wampirach istoty te nie zostały pokazane w tak...ludzki sposób - widzimy wyraźnie ich ból istnienia, wynikający być może z faktu obserwowania świata i zachodzących w nim od wieków zmian, a to, co do tej pory było podkreślane raczej jako podstawowa zaleta wampirzego bytu, czyli życie wieczne, u Jarmuscha staje się czymś w rodzaju przekleństwa i brzemienia.
„Tylko kochankowie przeżyją” to zarówno egzystencjalny dramat, ponadczasowa romantyczna love-story, jak i inteligentna komedia, w której humor podawany jest jednak na tyle subtelnie, że można go przeoczyć. Jeśli chodzi o mój osobisty odbiór, to wprawdzie doceniam zmysłową precyzję, z jaką reżyser prowadzi nas przez tę historię oraz sympatię, z jaką pokazuje bohaterów, ale daleka byłabym od określenia tego filmu arcydziełem. Mimo mojej słabości do nietypowych obrazów, zabrakło mi w nim czegoś istotnego, jakiegoś elementu scalającego tę opowieść i sprawiającego, że nie miałabym wrażenia oglądania wampirzej odsłony kanału National Geographic.