Po obejrzeniu „Babylon A.D.” nasuwa się jedno pytanie: co się stało z Mathieu Kassovitzem? Francuz, który zyskał wielkie uznanie w 1995 roku, kiedy to zaprezentował światu wyreżyserowaną według własnego scenariusza „Nienawiść”, nie wyciągnął wniosków z cudzych błędów i podążając śladami wielu innych obiecujących twórców z kontynentu zdecydował się nakręcić kolejny film w Holywood. I o ile jego amerykański debiut (niezły thriller „Gothika”) był jeszcze całkiem udany, to już „Babylon A.D.” kończy się kompletną klapą. Marnym pocieszeniem dla Francuza może być fakt, że nie do końca z jego winy.
Głównym bohaterem futurystycznej opowieści jest Toroop, świetnie wyszkolony najemnik, który nie ma sobie równych w swoim fachu. Zimny, wyrachowany, wyznający tylko jedną zasadę - zabij, albo daj się zabić. Kolejne zlecenie otwiera przed nim szansę na nowe życie i nową tożsamość. Wystarczy, że w ciągu sześciu dni przetransportuje do Stanów Zjednoczonych tajemniczą dziewczynę o imieniu Aurora. Proste z pozoru zadanie okazuje się dużo bardziej skomplikowane niż mógł przypuszczać, a rozwój wypadków postawi go przed koniecznością dokonania najważniejszego wyboru w życiu.
Filmowi nie można odmówić widowiskowości. Sceny wybuchów, strzelanin czy w szczególności pościgu na skuterach śnieżnych robią wrażenie, choć momentami są zbyt chaotyczne i ciężko załapać, co się w danej chwili dzieje. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby zamknąć wtedy oczy i wsłuchać się w bardzo dobrą, klimatyczną muzykę, która naprawdę dobrze wpasowuje się w wydarzenia na ekranie. Na tym kończą się zalety „Babylon A.D.”, ponieważ oprócz strony audiowizualnej film posiada niestety także fabułę, która prezentuje się wręcz fatalnie. Miło byłoby bowiem poznać jakieś uzasadnienie, jakiś powód dla którego główny bohater eskortuje dziewczynę i sensowne wyjaśnienie, dlaczego jest ona tak ważna. Tymczasem rozwiązanie całej zagadki wprawdzie poznajemy (streszczone w jednym zdaniu), jednak jest ono do bólu banalne i pozostawia spory niedosyt. Do tego w filmie jest cała masa scen, które wydają się być ucięte niemal w połowie. I to dosłownie. Przyczyny należy szukać w sporze Kassovitza z producentami, który dotyczył długości obrazu (podobne problemy ma obecnie David Fincher i jego „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”) - w jego wyniku z filmu usunięto kilkadziesiąt minut materiału, co na nieszczęście nasze i reżysera jest bardzo widoczne, szczególnie w końcówce. Jak wyglądała pierwotna wizja Francuza przekonamy się dopiero oglądając DVD z wersją reżyserską, teraz jednak ocenić trzeba produkt, który trafił do kin. A ten z powodu płytkiej fabuły i pociętego scenariusza plasuje się gdzieś w drugiej połowie stawki wysokobudżetowych, lecz niezbyt ambitnych produkcji.
Mimo tych wad film powinien spodobać się wszystkim fanom Vina Diesela, gdyż można powiedzieć, że postać Toroopa to Riddick przeniesiony w inne realia. Jeśli więc komuś podobały się „Kroniki Riddicka” i „Pitch Black” to i „Babylon A.D.” powinien go usatysfakcjonować - przynajmniej w kontekście gry aktorskiej. Oprócz Diesela w głównych rolach wystąpiły Michelle Yeoh i debiutująca w USA Mélanie Thierry, jednak ani na chwilę nie wychodzą one z cienia nowojorczyka. Miłym akcentem jest za to epizodyczna rola Gérarda Depardieu, który dzięki świetnej charakteryzacji i udawanemu, rosyjskiemu akcentowi dodaje do obrazu Kassovitza element humorystyczny.
Podsumowując „Babylon A.D.” jest filmem słabym, choć posiadającym pewien potencjał, który mam nadzieję wykorzystany został w reżyserskiej wersji obrazu, którą na pewno z czystej ciekawości obejrzę. Natomiast o wersji kinowej najlepiej niech świadczy fakt, że nawet Kassovitz w jednym z wywiadów stwierdził, że jest nią bardzo rozczarowany...