Ze wszystkich stron słychać, że „Wojna polsko-ruska” jest filmem przełomowym w polskiej kinematografii, pierwszy na poziomie europejskim czy nawet światowym. Faktycznie, zrealizowany jest bardzo profesjonalnie, jednak czy przeciętnemu widzowi przypadnie do gustu?
Film Xawerego Żuławskiego oparty jest na najgłośniejszym debiucie literackim ostatnich kilku dekad, mianowicie na „Wojnie polsko–ruskiej pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej. Książka osiągnęła rozgłos między innymi dlatego, bo pisarka miała w chwili wydania powieści zaledwie 19 lat. Utwór wywołał spory pomiędzy krytykami literackimi, czy jest to wysoka literatura, czy też nic nie znaczący gniot. Temu też zawdzięczają popularność filmu jego twórcy.
„Wojna polsko-ruska” jest to historia dwudziestoparoletniego Andrzeja Robakoskiego vel Silnego, klasycznego dresiarza w rodzimym wydaniu, mimo dość wąskich horyzontów często trafnie potrafiącego oceniać świat, ale nie zawsze. Silny wiecznie ćpa amfetaminę, zresztą jak wszyscy jego znajomi i jedynym rozwiązaniem konfliktów jest, mówiąc kolokwialnie, „obicie mordy”. Jednak w gruncie rzeczy, pod maską twardziela ukrywa się wrażliwy człowiek dręczony samotnością.
Reżyser wiernie zekranizował powieść, czasem miałem wrażenie zbyt dosłownie. Dzięki temu zachowały się wszystkie zalety pierwowzoru, ale niestety też i wady. „Wojna polsko-ruska” jest męcząca i czasem nużąca w odbiorze. W obrazie brak jest ciągu przyczynowo-skutkowego, na przykład główny bohater – Silny, atakuje nożem swoją ukochaną, a budzi się obok niej w luksusowej willi. Pojawia się na ekranie sama Dorota Masłowska, nieraz słychać jej szept przy dialogach wypowiadanych przez Silnego, to ona uświadamia główną postać, że jest tylko wytworem jej wyobraźni i widzimy jak pisarka pracuje nad powieścią.
Czapki z głów dla Borysa Szyca, pokazał w tym filmie kawał porządnego aktorstwa na bardzo wysokim poziomie. Udowodnił tą rolą, że jest dobrym aktorem, a nie tylko wesołym gościem w stylu Tomasza Karolaka, który potrafi przenieść humor do filmu. Pozostali aktorzy zawodowi i niezawodowi również nie zawiedli. Fanom muzyki hip-hopowej na pewno przypadnie do gustu to, że w epizodach pojawia się jeden z bardziej znanych polskich raperów – Piotr Więcławski vel Vienio.
Ciekawie prezentują się sceny walk w filmie, nie widać wszelkiego rodzaju udawania. Śmieszą momenty, np. w trakcie festynu, gdzie ludzie po ciosach Silnego odlatują na kilkadziesiąt metrów, trochę wygląda to na pastisz filmów akcji.
Warto także wspomnieć o świetnie dobranych piosenkach lecących w trakcie filmu. Reżyser, podobnie jak w filmach Tarantino, utworami muzycznymi potrafił nadać poszczególnej scenie konkretną wymowę.
Analizując obraz można dojść do wniosku, że największym problemem postaci przewijających się przez ekran jest nawet nie brak perspektyw, a samotność. Wskazówką do tego wniosku jest umieszczenie w jednej z ostatnich scen filmu piosenki Dżemu „List do M.”
Ludzie pojawiający się w dziele Żuławskiego mogą wydawać się sztuczni, ale - jak mówią statystyki - w ubiegłym roku 62% Polaków nie przeczytało nawet jednej książki, więc takich „Silnych”, którzy czytają „telegazetę i takie tam” na pewno nie brakuje w społeczeństwie. Do ich przedstawienia użyto konwencji trochę przypominającej fantasy.
Na pewno „Wojna…” osiągnie sukces kasowy, jednak nie jest to film dla każdego, raczej dla fanów kina artystycznego, ludzi którzy szukają czegoś więcej w kinie niż tylko taniej rozrywki, i na pewno podzieli widzów, co zresztą już widać na forach internetowych. Po zakończeniu projekcji zupełnie zniknęło moje zdziwienie, czemu ten film Xawery Żuławski dedykował ojcu. Już wiem, że to znak, że syn będzie kontynuował artystyczną drogę Andrzeja Żuławskiego. Widać było już po debiutanckim filmie „Chaos”, że Żuławski junior nie będzie szukał łatwych tematów.
„Wojna polsko–ruska” przypomina mi „Dzień świra” Marka Koterskiego, tylko że inteligenta–erudytę zastąpiono w tym przypadku dresiarzem. Mimo wielu wad polecam, ale proszę się nie sugerować reklamami, że to wesoła komedia, pełna śmiesznych momentów.