Spektakularny sukces pierwszej części „Kac Vegas” był zaskoczeniem dla wszystkich. Osiągnięta popularność przerosła wyobrażenia nawet samych twórców, którzy patrząc na finansowe wpływy przecierali oczy ze zdziwienia. Bez mrugnięcia okiem, podążyli zatem za ciosem i w krótkim czasie powstała jeszcze bardziej hitowa kontynuacja. Nic dziwnego więc, że w blasku sukcesu dwóch obrazów Todda Phillipsa, bez skrupułów, próbują wypromować się inne produkcje filmowe, które choć odrobinę nawiązują tematyką do szalonych perypetii trójki przyjaciół, którzy nie mają szczęścia i pamięci do wieczorów kawalerskich, w których uczestniczą. Taki sposób promocji wybrano także dla obrazu „Druhny” Paula Feiga (choć film jest na tyle udany, że mógł spokojnie wypromować się sam). Filmowi przyklejono chwytliwą łatkę i przedstawiono jako kobiecą wersje „Kac Vegas”. Jednakże to, co łączy oba obrazy to jedynie ujęcie bohaterów na hali lotniska zmierzających na wieczór panieński/kawalerski, postać Megan, której powstanie bezsprzecznie było inspirowane przezabawną postacią Alana (Zach Galifianakis) i ogólna tematyka „przed ślubna”. Jednak „Druhny” to komedia kompletnie innego typu, w której akcenty rozłożone zostają w całkiem innych miejscach. „Kac Vegas” miał precyzyjnie skonstruowany scenariusz, ukierunkowany głównie na akcję, zaskoczenie i oczywiście zabawę. Obraz w reżyserii Phillipsa jest idealnym modelem wykorzystania humoru sytuacyjnego. Wrzucenie bohaterów w niebezpieczne i jednocześnie przezabawne okoliczności z utratą pamięci w roli głównej to oś akcji całego filmu. Nie ma tu miejsca na jakieś niedorzeczne (babskie) rozważania. Natomiast „Druhny” nie skupiają się na jednym wydarzeniu, jak ma to miejsce w „Kac Vegas”. Są słodko-gorzkim portretem współczesnych kobiet. Opowiadają z humorem o problemach życiowych, z którymi zmagają się główne bohaterki. Bliżej im do takich pozycji, jak „Dziennik Bridget Jones” czy „Seks w wielkim mieście” (mam tu na myśli serial, a nie koszmarną wersję kinową).
Dlatego też „Druhny” to w głównej mierze ciekawie nakreślone wizerunki kobiet. Z pazurem, bez zbędnego lukru. Na ekranie pojawiają się zatem: Rita (Wendi McLendon-Covey) żona i matka, która ucieczki przed prowizorycznością życia szuka w alkoholu i seksie; Becca (Ellie Kemper) młoda mężatka, której potrzeby seksualne nie są zaspakajanie w pełni przez jej małżonka; Megan (bezbłędna i prześmieszna Melissa McCarthy) kobieta z dużymi kompleksami, ukrywająca je pod wizerunkiem niebezpiecznej wariatki o gołębim sercu; Helen (Rose Byrne) idealna pani domu, organizująca niezapomniane przyjęcia, dusza towarzystwa, która pod maską doskonałości skrywa poczucie samotności; Lillian - panna młoda (Maya Rudolph) bojąca się utraty własnego „ja” po wyjściu za mąż, no i oczywiście główna bohaterka Annie (świetna Kristen Wiig – gwiazda „Saturday Night Live”, która brała udział w tworzeniu swojej postaci, jak i całego scenariusza). Annie jest ładna, utalentowana, inteligentna i dowcipna. Słowem fajna babka. Ale podobnie do jej brytyjskiego odpowiednika, czyli panny Jones, Annie nie wierzy w siebie, boi się odmienić swoje życie, przez co wybiera nieodpowiednich facetów, którzy zaniżają jeszcze bardziej jej poczucie własnej wartości. W momencie, gdy jej najlepsza przyjaciółka ogłosi, że wychodzi za mąż, Annie zacznie odczuwać strach. Już straciła swój interes – wymarzoną ciastkarnię, szanse na prawdziwą miłość - wyśniony chłopak traktuje ją, jak zabawkę do seksu, a teraz może stracić najlepszą przyjaciółkę. A ta utrata staje się tym bardziej realna, gdyż nieskazitelna Helen, postanawia wyprawić Lillian niezapomniane przyjęcie ślubne i zostać jej (jedyną) kumpelą na zabój.
„Druhny” oprócz bardzo wyraziście nakreślonych bohaterek, wśród amerykańskich komedii wyróżniają się także naprawdę bardzo zabawnymi, ciętymi i odrobinę niegrzecznymi dialogami. Jeśli chodzi o sam humor to twórcy balansują na granicy dobrego smaku, ale udaje im się nie przekroczyć granic przyzwoitości. I nawet najbardziej absurdalne gagi, które oscylujące w tematyce fekaliano-seksualnej, o dziwo nie budzą pożałowania, a skutecznie bawią. Interesująco przedstawia się także wątek miłosny. Nienachalnie i z dużym luzem. Choć nie można tutaj mówić o czymś innowacyjnym, bo schemat został całkowicie ściągnięty z „Dziennika Bridget Jones”. Bohaterka zakochana jest w zimnym draniu, łamaczu damskich serc, który traktuje kobiety przedmiotowo, jak obiekty seksualne. Jednym słowem Ted (Jon Hamm) to zwykły dupek. Dopiero spotkanie fajtłapowatego oficera policji (Chris O’Dowd) z brytyjskim akcentem (jakże by inaczej) sprawi, że Annie zacznie doceniać samą siebie.
„Druhny” to dość udana komedia, która może się podobać. Tylko w USA zarobiła przeszło 160 milionów dolarów (szacowany budżet filmu 32 milionów dolarów). Oczywiście nie jest to kino idealne. Są dłużyzny (skrócenie filmu o 20 minut wcale by mu nie zaszkodziło), niektóre żarty nie bawią, ale bez problemu wytrwamy do końca seansu w dobrych humorach. Tym bardziej, że na koniec czeka nas smaczny deser - kawałek tortu weselnego - w postaci hitu z początku lat 90. „Hold On” zespołu Wilson Phillips oraz uczestnictwo w jednym z najbardziej kiczowatych ślubów jakie były przedstawione w kinie.