Nazwisko Affleck znów liczy się w filmowym świecie i to nie tylko za sprawą świetnego aktorsko („Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”) i bezkompromisowego reżysersko („Joaquin Phoenix. Jestem, jaki jestem”) Caseya, młodszego brata Bena. „Operacja Argo” to trzeci film w reżyserskim dorobku Bena Afflecka. Przygoda z reżyserią stała się dla niego, hollywoodzkiej gwiazdy o sławie „słabego aktora”, istnym odrodzeniem. Ale co ważniejsze, to Hollywood pogrążone w coraz mocniej odczuwalnym kryzysie twórczym, dzięki temu chłopakowi z Kalifornii ma szanse na odroczenie. Affleck w swoich filmach opowiada ciekawe historie w iście w klasycznym stylu. Jest twórcą konserwatywnym. Trzyma się twardo zastanych reguł filmowych, nie eksperymentuje. Jednak pod tą pozorną klasyczną formą ukryte są pulsujące emocje, które nadają jego dziełom wyjątkowości. Jego podejście do materii filmowej pod tym względem przypomina twórczość Clinta Eastwooda czy Michaela Manna. Ben Affleck może stać się współczesnym klasykiem kina hollywoodzkiego i jego zbawcą. Jeśli już nim nie jest.
Po „Gdzie jesteś, Amando” i „Mieście złodziei” Ben Affleck opuszcza tak pięknie i boleśnie naszkicowany przez siebie współczesny Boston na rzecz Iranu. „Operacja Argo” jest tak wymyślną historią, że trudno byłoby w nią uwierzyć, gdyby nie fakt, że wydarzyła się naprawdę. Teheran. Rok 1979. Oczy świata skierowane są na amerykańską ambasadę i uwiezionych w niej 52 zakładników. Tony Mendez (Ben Affleck) agent CIA podejmuje się wywiezienia z Iranu szóstki Amerykanów ukrytych w domu kanadyjskiego ambasadora, którym udało się uciec z ambasady w momencie przejęcia jej przez rozwścieczony irański tłum. Plan Mendeza jest tym „najlepszym z najgorszych rozwiązań”. Mendez i szóstka Amerykanów mają udawać ekipę filmową, która szuka egzotycznych plenerów do filmu „Argo”, a potem bezpiecznie wyjechać z targanego niepokojami Iranu. W realizacji zadania pomagają agentowi CIA ludzie Hollywood: John Chambers (John Goodman) i Lester Siegel (Alan Arkin).
„Operacja Argo” to przede wszystkim ekscytująca historia, która została doskonale opowiedziana. Z każdą minutą filmu dramaturgia rośnie, aż do kulminacyjnej sceny na lotnisku. Jednak najnowszy obraz Afflecka nie jest czystą sensacją. Na próżno szukać tutaj widowiskowych pościgów czy strzelanin, jak to miało miejsce w „Mieście złodziei”. Affleckowi tym razem wystarcza zbliżenie kamery na dzwoniący telefon czy na fałszywą wizytówkę, żeby podnieść poziom napięcia do maksimum. Na gromkie brawa, całkiem możliwe że także te w trakcie przyznawania Oscarów, zasługuje cały zespół zajmujący się scenografią, charakteryzacją i kostiumami. Wierność z jaką został oddany każdy szczegół sprawia, że przez niecałe 2 godziny nie czujemy się jakbyśmy oglądali wydarzenia przełomu lat 70. i 80., ale jakbyśmy w nich uczestniczyli. Jest trochę kiczowato, trochę chropowato i bardzo, bardzo klimatycznie, nie tylko z powodu nadmiaru dymu papierosowego. Doskonale, z przymrużeniem oka zostaje także nakreślony obraz samego Hollywood lat 70. XX wieku. Dzięki czemu „Operacja Argo” to także dużo inteligentnego humoru (dialogi Goodmana i Arkina wiodą tutaj prym). Bez wątpienia Affleck ma do kinowej fabryki snów wielki sentyment, ale także wielki dystans. Nie boi się ukazać zasad jakimi rządzi się sztuka filmowa, a dokładnie biznes filmowy. Szczególnie, że świat Hollywood przedstawiony przez niego do złudzenia przypomina ten dzisiejszy. Szczyt autoironii Affleck osiąga w scenie, gdy w trakcie rozmowy Mendeza z Siegelem, ten drugi stwierdza, że reżyseria to bułka z masłem i każdy człekokształtny jest w stanie się tego nauczyć.
„Operacja Argo” to także świetne kreacje dwójki starych wyjadaczy - Goodmana i Arkina. Ironiczni, bezkompromisowi, perfekcyjni w każdym detalu potwierdzają tylko swoją wartość. Jednak twarzą „Operacji Argo” jest Ben Affleck. Moje spostrzeżenie po „Mieście złodziei” okazało się słuszne. Nikt nie potrafi tak dobrze obsadzić Bena Afflecka jak sam Ben Affleck. Rola odważnego agenta CIA z problemami rodzinnymi to jedna z tych kreacji aktorskich, której nie powinien się wstydzić. Dobra, solidna i przede wszystkim poruszająca rola.
Żeby nie było, aż tak pozytywnie to „Operacja Argo” nie ustrzegła się zgrzytów. Choć twórcy bardzo starali się nie popaść w „amerykański bohateryzm”, nie do końca się im do udało. Affleck próbuje ukazać błędy amerykańskiego rządu, który w dużej mierze odpowiadał za sytuację w Iranie. Ale w ogólnym rozrachunku to i tak dobrzy Amerykanie ratują świat, czy w tym wypadku szóstkę ludzi. Zaś Irańczycy przedstawieni zostali jako niebezpieczna masa pozbawiona podmiotowości. I choć w całej historii pojawia się irańska dziewczyna imieniem Sahar to nie jest ona w stanie zmienić tego wrażenia. Łatwiej nam się zidentyfikować z amerykańskimi bohaterami, niż z oszalałym irańskim tłumem. Nie należy jednak zapominać, że „Argo” to nie film dokumentalny, tylko solidny kryminał, dlatego ta mała rysa tylko nieznacznie przeszkadza w odbiorze całości.
Podsumowując. Kolejna mocna propozycja Bena Afflecka. Aż po seansie chce się rzec za Alanem Arkinem: „Argo, Fuck Yourself”.