Najnowsza produkcja studia Pixar jest przynajmniej z kilku powodów absolutnie wyjątkowa. Po pierwsze jej bohaterem nie jest żaden Król Lew czy inny błazenek Nemo. Ba, tytułowy Wall-E to także nie człowiek o ekscentrycznym pseudonimie, ale robot - śmieciarka zaprogramowana w celu posprzątania ogromnego bałaganu, który zostawiła po sobie na Ziemi populacja ludzi, zanim raczyła wyginąć. A że akcja obrazu rozgrywa się około 2800 roku, to nie trudno się domyślić, że mały robocik przebywa na naszej planecie (wyglądającej prawie jak po wybuchu ogromnej bomby nuklearnej) niemal absolutnie sam. Jego jedynym towarzyszem jest owad przypominający chrabąszcza. Innych form życia na wymarłej planecie próżno szukać…
Wall-E (Wysypiskowy Automat Likwidująco Lewarujący E-klasy) wiedzie żywot raczej nudny i monotonny (od wieków zbiera śmieci, zgniata je i układa je w postaci starannie uformowanych sześcianów). Jego jedynymi rozrywkami w tej szarej egzystencji są zbieranie co ciekawszych pozostałości po ludziach (nasz bohater ma już nie małą kolekcję żarówek, parasoli czy tosterów) oraz słuchanie muzyki i oglądanie starych (w 2800 roku już nawet bardzo starych) filmów. Przez pierwsze kilkanaście minut projekcji autorzy animacji postawili sobie za zadanie pokazać nam Ziemię w odległej przyszłości, a także przybliżyć sylwetkę Wall-E'ego. Przedstawienie w Wall-e'm apokaliptyczna wizja świata robi ogromne wrażenie. Cyfrowe zdjęcia są tak perfekcyjne, że chwilami ciężko uwierzyć, jak niesamowicie fantastyczne są dziś możliwości animacji komputerowej.
W czasie pierwszych minut projekcji akcja płynie nieśpiesznie. Twórcy wyraźnie dają nam czas na poznanie świata, w którym przyszło pracować Wall-E'emu. Raczą nas także całą masą mądrych i jednocześnie dowcipnych gagów sytuacyjnych. I kiedy po jakimś czasie film zaczyna już nieco nużyć, scenarzysta wprowadza nową postać: piękną, nowoczesną robocicę EVE, w której tytułowy bohater zakochuję się od pierwszego wejrzenia. Początkowo oczywiście bez wzajemności, ale jak nietrudno się domyślić ten stan szybko ulegnie zmianie. Bohaterów połączy wspólna wyprawa kosmiczna, w czasie której będą mieli okazję nie tylko zbliżyć się do siebie, ale także spotkać wiele innych nowoczesnych maszyn (w tym głównego bohatera negatywnego – Autopilota Statku) oraz satyrycznie przedstawionych ludzi (jako istoty kompletnie uzależnione od maszyn i nowoczesnej technologii). I jak to często w bajkach bywa spróbują także ocalić świat… Jak widać atrakcje gwarantowane.
Ważnym elementem każdej kreskówki jest na pewno dubbing. W tym obrazie nie był jednak aż tak istotny, ponieważ dialogów w filmie było jak na lekarstwo (co moim zdaniem jest wielkim atutem filmu), a Wall-E i EVE potrafili jedynie wypowiadać wzajemnie swoje imiona (sami przyznacie, że to niezwykle romantyczne). Samo tłumaczenie stało jednak na wysokim poziomie a komiczna rola Cezarego Żaka, użyczającego głosu kapitanowi statku, to prawdziwy majstersztyk.
„Wall-E” jest zatem doskonałą kreskówką, która oferuje nam wspaniałą love story, niezły film przygodowy a także mądrą przypowieść o ludzkiej głupocie i konsekwencjach zaniedbania środowiska i powolnego niszczenia naszego miejsca we wszechświecie. Jak widać trzy w jednym. Ja ze swojej strony dzieło to gorąco polecam. Przejdzie ono na pewno do historii jako jedna z najoryginalniejszych i najmądrzejszych bajek ostatnich lat. Co prawda małe dzieci mogą się na „Wall-E'm” nieco nudzić, ale i tak warto zabrać je na tę niezwykłą opowieść. Może dzięki temu, ponura wizja przyszłości naszej planety, przedstawiona w filmie, nie będzie miała nigdy okazji stać się rzeczywistością….