W przypadku remaku bardzo trudno nie odnosić się do pierwowzoru, powiem więcej, jest to wręcz niemożliwe, szczególnie gdy oryginał był dobrym i całkiem popularnym obrazem, wypuszczonym na rynek w niedalekiej przeszłości. W takim przypadku nie da się uniknąć porównań. Nie może być więc inaczej w przypadku „Zgonu na pogrzebie” made in USA.
Nie do końca normalna rodzina spotyka się na pogrzebie nestora rodu. Jedyne, co może wyniknąć z mieszanki takich indywiduów, to kłopoty. Oliwy do ognia dolewa pewien jegomość niskiego wzrostu, który na uroczystości pogrzebowej pojawia się znikąd i chce wyjawić pewną tajemnicę zmarłego.
Na pierwszy rzut oka widać, że fabularnie obraz Nielia LaBute'a niczym nie różni się od brytyjskiego pierwowzoru Franka Oza. Smutna prawda jest taka, że hollywoodzcy producenci nie dodali nic od siebie, a jedyne, co się zmieniło to w większości afroamerykańska obsada i imiona bohaterów. Cała reszta jest wręcz identyczna, nic dziwnego skoro wykorzystano skrypt Deana Craiga. Trudno więc naprawdę się ubawić na nowej-starej wersji „Zgonu...”, jak bowiem szczerze śmiać się z czegoś, co nijak nie zaskakuje, bo jest już dobrze znane.
Sam humor zresztą został w obrazie LaBute'a wyprany z wszystkiego, co stanowiło o jego wyjątkowości i skuteczności – brytyjskości. Absurdalność sytuacji, sarkazm, ironia, charakterystyczny sposób przedstawiania, w amerykańskim „Zgonie na pogrzebie” zostały zastąpione dosłownością i głupawymi chwytami ocierającymi się o wulgarność. Błyskotliwe utarczki słowne zmieniły się w bijatyki, zaś to, co delikatnie niesmaczne acz zabawne, stało się po prostu obrzydliwe i wulgarne.
O obsadzie trudno cokolwiek powiedzieć. Wybija się Danny Glover, jako wujek Russella jest nie tylko przekonywający i autentyczny, ale i szczerze zabawny. Zupełnie jak pierwowzór. Zauważalny jest też James Marsden, niestety nie ze względu na wybitną kreację, ale na sztuczność, plastikowość i ogólną nijakość. Reszta aktorów w miarę poprawnie wywiązuje się ze swoich ról, mimo że można dostrzec manierę charakterystyczną dla głupawych, amerykańskich komedyjek. Jest więc krzykliwie z iście południowoeuropejską gestykulacją i hiperbolą. I raczej nie wypada to na plus.
Trudno mi więc zrozumieć tworzenie kopii dobrych obrazów i to pozbawiając je wszystkiego, co najlepsze. Serwuje się widzowi nie tylko powtórkę z rozrywki, ale żylaste mieleńce odgrzewane w mikrofali. „Zgon na pogrzebie” Franka Oza był błyskotliwy, zabawny, pełen typowego dla Wyspiarzy humoru. Wyżęcie filmu z tego wszystkiego przez LaBute'a sprawiło, że mamy do czynienia z tandetną wersją oryginału. Nie polecam więc, chyba że ktoś ma zamiar zepsuć sobie smak kiepskim odgrzewańcem.