Psychoterapeuta jest to człowiek, którego praca polega na pomaganiu ludziom w radzeniu sobie z różnymi trudnymi sprawami. Ale co jeśli taki człowiek sam nie potrafi sobie z czymś poradzić? Albo radzi sobie z tym w sposób, którego jego pacjenci mogliby nie zaakceptować?
Film, który do polskich kin wszedł jakiś czas temu pod tytułem „Całe życie z wariatami”, w oryginale nazywał się po prostu „Shrink” - co jest dość niepochlebnym słowem określającym psychiatrów i zawody pokrewne. Po polsku brzmiałoby to „Doktor od czubków”. Tym też jest główny bohater produkcji, grany przez Kevina Spaceya, dr Henry Carter (a zbitka „dr Carter” nie przestaje mi się kojarzyć z „Ostrym dyżurem”...). Ale od początku jasnym, jest dla widza, że nasz terapeuta niezbyt dobrze radzi sobie ze swoją pracą i problemy pacjentów mało go interesują. Bo pan doktor sam ma poważny problem: jego żona nie żyje. I najwyraźniej ma jakiś powód, by obwiniać się o jej śmierć. Poczucie winy zagłusza codzienną dawką marihuany kupowanej od nadzwyczaj profesjonalnego dilera, którego traktuje trochę jak swojego własnego terapeutę.
I tyle streszczenia. Zresztą fabuła tego filmu nie jest specjalnie istotna w jego odbiorze. O ile można w ogóle powiedzieć, że ma on jakąkolwiek fabułę. Postać doktora Cartera spaja kilka wątków przeplatających się w narracji, których bohaterami są jego pacjenci – reżyser alkoholik, który nie potrafi zdradzić swojej żony i uważa to za problem, kompulsywny producent filmowy, zagubiona dziewczyna odesłana na terapię przez szkolnego psychologa... Każda postać ma do opowiedzenia swoją własną historię, swój własny bagaż kłopotów. Niektóre z tych kłopotów w porównaniu z innymi wydają się jeśli nie śmieszne, to przynajmniej zbyt błahe, by przychodzić z nimi do psychologa – a przecież ci ludzie są święcie przekonani, że nie da się żyć z czymś podobnym na karku. Sto lat temu może nadawałyby się na rozmowę ze spowiednikiem. Dziś coraz częściej rolę spowiednika pełni właśnie psycholog.
Realizacja filmu sprawia wrażenie równie zaburzonej i niepoukładanej jak umysły jego bohaterów. Rwie się, przeskakuje bez ostrzeżenia od wątku do wątku, nie stawia sobie wcale za cel zaciekawienia widza czy zrobienia na nim wrażenia. Panowie Pate i Moffet, którzy za ten film odpowiadają, nie zamierzają dostarczać widzom łatwej rozrywki czy relaksu. Bliżsi są zapomnianym już ideałom wczesnego realizmu – próbują pokazać jakiś wycinek życia takiego, jakim jest ono w portretowanym przez nich miejscu i czasie. Nie prowadzą też w tym filmie intrygi w tradycyjnym rozumieniu tego terminu. Kryzysy rodzą się z banalnych, niezauważalnych przyczyn, a rozwiązują się poniekąd same, pomimo czy wbrew działaniom bohaterów, którzy zresztą rzadko jakiekolwiek celowe działania podejmują. I, co dość istotne, nie próbują przemycić w tym wszystkim żadnej własnej wizji rzeczywistości, ideologii czy morału. W każdym razie ja niczego podobnego nie dostrzegłem. Czysty opis, praktycznie pozbawiony interpretacji.
Szczerze polecam ten film wszystkim, których żadna z wyżej wymienionych jego cech nie odstrasza. Tym, których odstrasza, polecam również – czasem warto poeksperymentować z własnym gustem. Zwłaszcza zaś polecam go tym, którzy z jakiegoś powodu uważają psychologię czy psychoterapię za obszar swoich prywatnych zainteresowań, bo pokazuje on tę dziedzinę ludzkiej działalności w dość interesującym świetle. No i Kevin Spacey jak zwykle gra doskonale. Naprawdę warto.