Ktoś kiedyś gdzieś powiedział: „Nie czytaj dobrych książek, bo na nie nie starczy ci życia. Czytaj tylko te najlepsze”. Ta zasada powinna obowiązywać też w odniesieniu do kina, bo film „Samba” nie jest wart tego, by poświęcić mu dwie cenne godzin swego życia – choć jest czarujący i błyskotliwy. Obecnie nie wystarczy dobry dialog i obsada, by widza przyciągnąć do kina. Twórcy „Nietykalnych” tym razem się nie popisali, a sam film trąci mi serialową konwencją i nie ma nic do zaoferowania coraz bardziej wymagającemu kinowemu widzowi. W erze rozwoju cyfrowego, który potrafi czynić istne cuda na ekranie, takie niewinne tete-a-tete jest, jak podanie herbaty na hucznym przyjęciu. Tak, bo znakomita pierwsza scena, w której zaprezentowany został żywiołowy taniec samby, zachęcające ujęcie z ogromnym tortem weselnym...i to już koniec atrakcji. Widz czuje się w takiej sytuacji oszukany, miała być radosna taneczna impreza, a są pogaduchy przy stole?! Oczywiście nie ma nic w tym złego, bo można zrobić wielki film przy pomocy wizualnych, jak i werbalnych środków – chociażby przykład „The Social Network”, który jest znakomitym przykładem, że za pomocą tylko świetnego dialogu można stworzyć arcydzieło. „Samba” obfituje w błyskotliwe dialogi, ale nie posiadają one głębszego podłoża. Wiele w tym filmie allenowskiej filozofii związków damsko-męskich, ale do bezkonkurencyjnego poziomu Woody'ego Allena mu bardzo daleko.
To teraz obsada: Omar Sy, który zagrał rozbrajającą postać w „Nietykalnych”, w „Sambie” nie ma nic do zaoferowania. Jest tak, jakby ktoś mu obciął w tym filmie skrzydełka, jakby został przywiązany do krzesła, a całą swoją ekspresję miał wyrazić tylko za pomocą słów. Jego postać nie działa, jest bierna. Charlotte Gainsburg chyba ma ostatnio duże wzięcie i gdybym już musiała podać jeden powód, dla którego na ten film warto się wybrać, to byłaby to właśnie ona. Stworzyła w filmie bardzo fajną postać kobiecą, trochę nieporadną życiowo, uzależnioną od środków nasennych, pełną ciepła i uroku osobistego. Gdyby tę jej postać włożyć do innej fabuły i przyporządkować innego partnera, o to powstałby ciekawy film. Póki co, trzeba postawić przykrą diagnozę, że film „Samba” to zamiast pobudzającego leku na zimową depresję, wyszedł skuteczny środek nasenny.
Jak to na francuskie kino przystało, film „Samba” posiada przyjemny klimat pod względem obrazu i te wszystkie zewnętrzne rzeczy, jak scenografia i kostiumy, które u nich nigdy nie zawodzą. To, co zawiodło, to brak akcji, którą przecież zapowiada pierwsza ze scen. Brak radosnej żywiołowości, którą posiadali „Nietykalni” i brak tego Omara Sy, którego wszyscy znamy i kochamy.
Sama intencja filmu jest bardzo szlachetna i współczesna. Porusza, tak ważne kwestie, jak problem wypalenia zawodowego i poszukiwania prawdziwego sensu życia, a także problemy nielegalnych imigrantów i tego, że każdy ma prawo do szczęścia i miłości, nawet jeśli go na to nie stać.
Reżyserzy Olivier Nakache i Eric Toledano wzięli do ręki wielki temat (scenariusz był zainspirowany powieścią Delphine Coulin 'Samba for France '), ale poszli drogą na skróty i powstał film miałki i przechodzący bez echa. Wiem, że tytuł 'Samba ' odnosi się głównie do imienia głównego bohatera, ale chyba każdy spodziewał się tego drugiego kontekstu – czyli żywiołowego tańca samby, a tego jest w filmie po prostu za mało. Na pewno jego zaletą jest to, że jest to film bardzo poprawny i grzeczny – nikogo nie obraża, nikogo nie poucza, ale i też nikogo nie porusza.