Siódemka uważana jest za szczęśliwą liczbę od zarania dziejów ludzkości – w Biblii opisuje się ją jako cyfrę doskonałą, oznaczającą coś pełnego, np. siedem dni i symbolizującą zadanie zakończone sukcesem, a także coś wyczekiwanego jak koniec tygodnia. Liczba ta na dobre zadomowiła się też w wielu innych religiach i kulturach – o siedmiu rajach, piekłach i grzechach głównych można przeczytać w Koranie, ogromną rolę odkrywała również w państwie Sumeru, gdzie występowała w postaci siedmiu bóstw opiekuńczych i wielokrotnie powracała w mitologii greckiej, towarzysząc zazwyczaj bogini mądrości Atenie i Apollinowi, bogu sztuk pięknych. Patrząc na to, jak poradziła sobie w kinach najnowsza produkcja z uniwersum „Obcego” można by uznać, że antyczny patron i przewodnik muz zesłał natchnienie na hollywoodzkich twórców i otoczył nadludzką opieką kolejny – siódmy już – rozdział o przygodach ludzi w ich konfrontacji z najbardziej przerażającą formą życia we wszechświecie. „Obcy: Romulus” nie tylko może poszczycić się znakomitymi wynikami box office’u znacznie przekraczającymi skromny budżet przedsięwzięcia z zaszczytnym tytułem najbardziej dochodowego horroru wyświetlanego na amfiteatralnych ekranach Imax, ale i pozytywnymi reakcjami widzów chwalących efektowną estetykę wizualną, klaustrofobiczną atmosferę i sceny akcji zabarwione stylem gore oraz opiniami samych krytyków głoszących, że najnowsza część cyklu to najlepsza kontynuacja od czasu „Obcy – decydujące starcie” z 1986 roku, czyli od prawie czterech dekad! Fakt ten nie powinien chyba dziwić żadnego kinomaniaka, skoro stowarzyszenie Astra Midseason Movie Awards nominowało ostatni obraz Fede Alvareza (mającego w swoim portfolio takie thrillery, jak „Martwe zło” i „Nie oddychaj”) w kategorii „Najbardziej oczekiwanego filmu roku 2024” – „Romulus” przegrał starcie z sequelem „Jokera”, jednak na szczęście nie podzielił losu swojego konkurenta, zarówno finansowo, jak i artystycznie. No właśnie – czy sukces siódmego z kolei „Obcego” w trwającej już dokładnie czterdzieści pięć lat franczyzie należy przypisać patronatowi przynoszącej od wieków pomyślność cyfrze siedem, czy może produkcja sygnowana nazwiskiem urugwajskiego reżysera z podnoszącej się z kolan serii potrafi utrzymać się na własnych nogach i obronić się jako współczesna odsłona przyszłej klasyki horroru?
W najnowszej odsłonie ze świata „Obcego” głównym bohaterem kolejnego rozdziału rozbudowującego pokaźne uniwersum ponownie uczyniono postać żeńską – tym razem fabuła koncentruje się wokół Rain, której codzienność wypełnia niewolnicza harówka na pozbawionej promieni słońca przemysłowej planecie LV-410 w kolonii górniczej Jackson Star dla firmy Weyland-Yutani. Pracownicy korporacji (a raczej ofiary kapitalistycznego reżimu) karmieni są wizjami rychłego opuszczenia obozu po odpracowaniu przydzielonych im godzin pracy, jednak wielu z nich umiera na lokalne choroby, które koloniści przywożą z głębi globu nie doczekawszy nigdy utopijnej nagrody. Dziewczyna nie jest jednak sama – towarzystwa dotrzymuje jej „syntetyczny” brat: android o imieniu Andy, którego jej rodzice pozostawili jako nowego opiekuna, sami umierając przedwcześnie z przepracowania. Rain marzy o wyrwaniu się z tego pozbawionego przyszłości świata, będącego w rzeczywistości nierówną walką o przetrwanie jednostki i zgodą na wyzysk – mimo, iż bohaterka została wstępnie zakwalifikowana do przesiedlenia, to finalnie jej podanie zostaje oddalone z uwagi na podniesienie liczby godzin do przepracowania w kopalni, a czas oczekiwania wydłużony o kolejne sześć lat. Chociaż część pracowników już zdążyła pogodzić się z myślą o śmierci na niewolniczej planecie, jest jeszcze grupka osób, która nie zamierza podzielić ich losu – to przyjaciele Rain, którzy decydują się na dezercję, przygotowując misternie utkany plan ucieczki: wykorzystując poruszającą się po orbicie wycofaną ze służby stację „Romulus” chcą pozyskać komory kriogenne, czyli kapsuły hibernacyjne pozwalające pasażerom na podróż do oddalonej o dziewięć lat świetlnych wymarzonej planety Yvaga. Jednak ryzykowna misja, która ma za zadanie pomóc młodym buntownikom wyzwolić się z piekła zamienia się w walkę o przetrwanie, gdy uzmysławiają sobie, że opuszczony statek to w rzeczywistości źródło wszelkiego zła w najczystszej postaci. Nazwana na cześć jednego z założycieli starożytnego Rzymu stacja „Romulus” stanie się wkrótce dryfującą w kosmosie areną dla krwawych igrzysk, a krzyku jej mimowolnych gladiatorów w próżni nikt nie usłyszy…
Saga o ksenomorfach to kolejna popularna franczyza, która znalazła się pod skrzydłami (czy raczej uszami) Disneya po przejęciu studia 20th Century Fox w 2017 roku, a wytwórnia Myszki Miki bardzo szybko dała zielone światło filmowcom do stworzenia kolejnej części z uniwersum Obcego – już dwa lata później na CinemaConie potwierdzono rozwój świata zapoczątkowanego w 1979 roku, a na krześle reżyserskim zasiadł Fede Alvarez, który po namaszczeniu na to stanowisko przez Ridleya Scotta i Jamesa Camerona zamierzał stworzyć dzieło niezależne względem poprzedników, stanowiące nowe otwarcie dla całej franczyzy. W rzeczywistości „Romulus” to „interquel” z akcją rozgrywającą się pomiędzy wydarzeniami z dwóch pierwszych odsłon, jednak nie związany ściśle z żadną poszczególną produkcją z serii – doskonale widać, że twórca „Martwego zła” starał się scalić te dwa filmowe światy próbując odtworzyć duszny klimat i sposób prezentacji ikonicznego potwora z „jedynki” i oprawić ją w ramy widowiskowego sequela z 1986 roku, czerpiąc garściami z obu klasyków. Urugwajski reżyser, który ma doświadczenie w horrorach z bohaterami obdarzonymi nadprzyrodzonymi zdolnościami od samego początku chciał ściśle trzymać się ustalonego kanonu i zawrzeć paralele do wszystkich minionych filmów (a nawet gry komputerowej „Obcy: Izolacja), umiejętnie kopiując wcześniejsze rozwiązania, cytaty i odniesienia do najbardziej charakterystycznych elementów ze świata „Obcego” prezentując przy tym odmienną historię i estetykę zainspirowaną schematami znanymi z własnego portfolio. Nowy „Alien” to jednak kino wychodzące poza spektrum typowego fanserwisu i nie ma służyć jedynie za list miłosny dla najzagorzalszych miłośników kultowego ksenomorfa, a szczególnie jego pierwszych inkarnacji – sam Alvarez jest wiernym fanem cyklu i z szacunkiem podchodzi do dziedzictwa serii, by widzowie widzieli ten nowy rozdział jako „Obcego naszych czasów” bez wrażenia deja vu i nachalnego żerowania na klasyce kina.
Być może to właśnie ten fakt sprawił, że seria po raz pierwszy przestała eksperymentować i rozwijać filmowe uniwersum, co nie znaczy, że stoi zupełnie w miejscu – odstawiając na bok tło fabularne i metaforykę fantastycznej rzeczywistości swoich przodków Alvarez po prostu uznał, że lepiej będzie uzupełnić serię, niż kreować ją na nowo. Szkielet „Romulusa” stanowi zatem scenariusz oparty na prostych i znanych rozwiązaniach, które pozwalają skupić się na stopniowym budowaniu suspensu, tajemnicy i grozy, czyli jednych z najważniejszych cech w tym uniwersum i tak kluczowych dla aury pierwszych filmów: znów najważniejsze jest to, czego nie widzimy, a uczucie narastającego napięcia podsycane jest przez efekty dźwiękowe (w tym umiejętne operowanie ciszą), perspektywę obrazu i sposób prowadzenia kamery oraz grę świateł stymulujące naszą wyobraźnię i wyostrzające wszystkie zmysły. A te nie pozostają obojętne na wizualne doświadczenia, które zdają się ożywiać na naszych oczach retrofuturyzm w kreowaniu wrogiego widzowi świata przedstawionego i nieprzyjaznej przestrzeni statku kosmicznego – sprawdzona formuła sprzed kilkudziesięciu lat nadal działa i ma się dobrze pomimo upływu dekad i rozwoju technologii: realności dodają praktyczne efekty specjalne (wszystkie krwawe sekwencje) i prawdziwe lokacje, które przywołują na myśl niejednokrotnie sztuczki zastosowane w oryginalnym filmie (pamiętacie ścięgna w szczękach potwora z „Ósmego pasażera Nostromo” wykonane z… prezerwatyw?). Choć trzeba też pochwalić speców od CGI, którzy sprawili, że ksenomorfy anno domini 2024 są jeszcze bardziej przerażające z ich metalicznym uzębieniem, które słusznie może nie tylko wywołać ciarki u widzów o słabszych nerwach, ale i nieprzyjemne uczucie ścisku w żołądku.
Świeżość ostatniego filmu z serii to także zasługa zupełnie nowej obsady, ale niech nie zwiedzie Was młody wiek aktorów wcielających się w głównych bohaterów – to nie jest kolejny horror dla małolatów z „jumpscare’ami” na każdym kroku (choć kilka się rzeczywiście znajdzie). Ten nazwany ironicznie przez recenzentów „replay bez Ripley” ponownie przedstawia nam główną postać żeńską (choć już nie tak twardą jak Ellen w wykonaniu Sigourney Weaver, ale pamiętajmy, że mamy w końcu do czynienia z nastolatką w kosmosie) w osobie Rain Carradine sportretowaną w filmie przez Cailee Spaeny, która zdaje się prawowicie zawłaszczać cały ekran dla siebie – jej protagonistka to bardzo wyrazista osobowość z psychologiczną głębią do której od razu czujemy sympatię i chcemy kibicować (co jest miłą odmianą patrząc wstecz na antypatycznych bohaterów, którymi karmiły nas ostatnie filmy z cyklu). Gra Cailee jest bardzo naturalna, a aktorka zdaje się nadawać duszę płaskiej postaci ze scenariusza i wierzyć we wszystkie wypowiadane przez jej bohaterkę kwestie – najlepiej o tym zaświadczy fakt, że chociaż amerykańska aktorka jest obecna na dużym ekranie od zaledwie kilku lat, to już została laureatką Pucharu Volpiego dla najlepszej aktorki na 80. MFF w Wenecji za tytułową rolę w filmie biograficznym „Priscilla” w reżyserii Sofii Coppoli, a wkrótce ujrzymy ją w sequelu „Na noże” Riana Johnsona, który znany jest z angażowania w swoje produkcje odtwórców o nietuzinkowym podejściu i pełnym zaangażowaniu w swoje filmowe inkarnacje. Spaeny na ekranie partneruje David Jonsson w roli syntetycznego, przyszywanego brata Andy’ego dla którego występ w wysokobudżetowym hicie box office’u to (patrząc po dość skromnym portfolio brytyjskiego aktora o korzeniach sięgających Afryki, Karaibów a nawet Szwecji) prawdopodobnie rola marzeń, która pozwoli otworzyć mu drzwi do światowej kariery. Jonsson, któremu zależało na zbudowaniu silnej więzi z Rain, jest drugim najjaśniejszym punktem filmu pod względem aktorstwa – to tak naprawdę dwie osoby w jednym ciele pierwszego czarnoskórego androida i świetna okazja do zaprezentowania swoich umiejętności szerszej publiczności.
Na pokładzie „Romulusa” jako autor muzyki oryginalnej melduje się Benjamin Wallfisch, który choć dopiero debiutuje we franczyzie o przerażającym ksenomorfie, to tworzenie score’ów do thrillerów, horrorów i podobnych dzieł budzących grozę brytyjski kompozytor ma we krwi – wystarczy wymienić takie dreszczowce jak „To” i jego sequel, „Niewidzialny człowiek”, czy „Annabelle: Narodziny zła”, by dojść do wniosku, że ten rodzaj ilustracji najbardziej fascynuje i inspiruje Wallfischa w swoich dokonaniach. Praca nad nowym „Obcym” dostarczyła muzykowi nominowanemu do Oscara za „Ukryte działania” tak naprawdę wiele przyjemności z uwagi na wieloletnią miłość do całej serii, także pod kątem warstwy audio – zanurzając się w dziedzictwie Hornera i Goldsmitha, Benjamin Wallfisch chciał uchwycić dobrze znany fanom uniwersum ton dodając świeże, autorskie elementy i już pierwsze sceny „Romulusa” zdają się to potwierdzać, przywołując na myśl skojarzenia z soundtrackami z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Kompozytor, którego tegoroczna propozycja do quasisequela „Twister” potwierdziła umiejętności czterdziestopięciolatka w pracy nad filmowym materiałem wymagającym nowatorskiego podejścia i zarazem szacunku do poprzedniej odsłony z cyklu stara się składać liczne nawiązania do swoich wielkich przodków – w najnowszym dokonaniu nie tylko usłyszymy ślady Jerry’ego Goldsmitha i Jamesa Hornera, ale i Harry’ego Gregsona-Williamsa z „Prometeusza” w utworach „Life”, czy „We Were Right”. Tradycyjna, stuosobowa orkiestra symfoniczna z Abbey Road Studios odpowiedzialna była za tematy kojarzone z serią tworząc znajome słuchaczowi tło, które następnie zostało połączone z elektroniką reprezentującą motywy zła i całego kosmosu, jednak by zachować wspólne DNA niekiedy decydowano się na ich przenikanie – w tym celu drewniane instrumenty dęte wykorzystano do uchwycenia bezkresu wszechświata, a londyński chór miał za zadanie wytworzyć dźwięki nie związane z ludzkim światem.
WYDANIE BLU-RAY
„Obcy: Romulus” to kolejna produkcja z katalogu Disneya pod szyldem „20th Century Studios”, która po „Królestwie Planety Małp” trafia na naszym rodzimym rynku wydawniczym nie tylko na błękitne dyski, ale i czarne płyty UHD – tym razem wersja 4K będzie dostępna nie tylko w kolekcjonerskim steelbooku, ale i standardowym plastikowym pudełku. Obraz na wydaniu zapisano w formacie szerokoekranowym 2.39:1, który idealnie sprawdza się przy przemyślanie zagospodarowanych kadrach wysokobudżetowego widowiska – materiał zarejestrowany przy pomocy cyfrowych kamer Arri Alexa 35 cechuje wysoka szczegółowość detali, co możemy przede wszystkim zaobserwować przy scenach akcji wykorzystujących praktyczne efekty specjalne. Ciekawie wypada też dostosowanie nasycenia kolorów przy wybranych sekwencjach, jak stopniowa gradacja czerwieni w okolicach dwudziestej minuty seansu. Oryginalna ścieżka dźwiękowa została zapisana w formacie DTS-HD Master Audio 7.1, natomiast jedyna polska wersja filmu jest dostępna w postaci napisów. Bez większego zaskoczenia angielska warstwa audio tworzy odpowiednio klimatyczne tło muzyczne blendując wygenerowane komputerowo retro efekty dźwiękowe z ciekawie wykorzystanym zjawisko echa z atmosferycznym score’m Benjamina Wallfischa.
Na błękitnym dysku oprócz filmu znajdziemy także całkiem pokaźny zestaw materiałów bonusowych, które trwają prawie godzinę i pozwolą nam zajrzeć za kulisy najnowszej produkcji ze świata „Obcego”. Na sam początek mamy szansę prześledzić „Sceny alternatywne i rozszerzone” (11:27), czyli po dwie rozszerzone i alternatywne sekwencje, które w zmienionej formie trafiły do finalnego obrazu (Przejście przez korytarz z Facehuggerami, Śmierć Bjorna, Laboratorium Romulusa i Pierwszy kontakt z Rojem). Druga sekcja dodatków została zebrana pod tytułem „Powrót do horroru: Tworzenie filmu Obcy: Romulus” (25:34) – to making-of w pigułce ze scenami spoza kadru przeplecionymi wywiadami z aktorami i ekipą produkcyjną. Przedostatni materiał „Kulisy walki z Ksenomorfem” (11:07) to bliższe spojrzenie na jedną z najbardziej pamiętnych scen w thrillerze, natomiast na sam koniec wysłuchamy rozmowy dwóch „znawców” kosmicznych antagonistów, czyli Ridleya Scotta z Fede Alvarezem w wywiadzie „Obcy: Dyskusja” (9:23). Menu główne dostępne jest w języku polskim.
PODSUMOWANIE
Przed premierą „Romulusa” chyba mało kto wierzył, że trwająca dokładnie czterdzieści pięć lat kinowa franczyza o słynnym ksenomorfie obejmująca cztery filmy, dwa prequele, a także dwa crossovery odzyska kiedykolwiek jeszcze swój dawny blask i chwałę – patrząc wstecz na decyzję o rezygnacji ojca filmowego cyklu Ridleya Scotta z nadzorowania kolejnych projektów poświęconym „Obcemu” po rozczarowujących origin story „Prometeusz” i „Obcy: Przymierze” trzeba to uznać za dobry omen i właściwy kierunek w serii, która przez ponad cztery dekady zaczęła powoli uginać się pod własnym ciężarem. Debiutujący na reżyserskim krześle Fede Alvarez potwierdził, że jest właściwym człowiekiem na odpowiednim miejscu w pierwszym filmie z tego fantastycznego świata pod skrzydłami Disneya, który w 2024 roku przywraca znane marki niegdysiejszego Foxa do swojej dawnej glorii z Deadpoolem i Planetą Małp na czele. „Romulus” to w rzeczywistości najlepsza reklama dla całej franczyzy skierowana do nowego pokolenia kinomaniaków – urugwajski filmowiec jako zagorzały fan serii pomysłowo łączy w swoim najnowszym dziele klaustrofobiczny klimat, epicką widowiskowość i retro design produkcji, czyli charakterystyczne dla pierwszych odsłon „Obcego” cechy ze swoim specyficznym stylem reżyserowania, dzięki zdobytemu doświadczeniu w pracy nad thrillerami „Martwe zło” i „Nie oddychaj”. Alvarez doskonale wie jak zaadaptować nawet wtóry scenariusz, dzięki zastosowaniu właściwych sobie sztuczek i wykorzystać potencjał młodej obsady, która pod przewodnictwem Cailee Spaeny staje na wysokości zadania, wyciskając z postaci na papierze ile tylko się da. Miłośnicy kultowej dziś serii o słynnym ksenomorfie nie powinni zatem mieć w ostatnim czasie zbyt wielu powodów do narzekań – nie dość, że na horyzoncie mamy pierwszy serial z tego świata, a Disney po tegorocznym sukcesie zapowiedział sequel efektownego przedsięwzięcia, to całkiem niedawno okazało się, że sam twórca kinowej franczyzy Ridley Scott po powrocie tej jesieni na antyczną arenę „Gladiatora” przygotowuje swój własny film sci-fi osadzony w kosmicznym uniwersum. Wygląda więc na to, że nadana na cześć starożytnego założyciela Rzymu nazwa filmowej stacji „Romulus” stanie się także współczesnym inicjatorem nowej ery w tej kultowej serii, który DNA ma wyssane z mlekiem matki.
Recenzja powstała dzięki współpracy z Galapagos – dystrybutorem filmu na Blu-ray.