Reżyser John Singleton specjalizuje się w kinie sensacyjnym, tym docenianym na prestiżowych festiwalach filmowych („Rosewood w ogniu”), jak i tym typowo komercyjnym („Za szybcy, za wściekli”). Tym razem jednak bez dwóch zdań przeliczył się stawiając na młodzieżowe kino akcji. Jego najnowszy obraz „Porwanie” to jeden z najsłabszych filmów 2011 roku jakie weszły na ekrany kin.
Historia jest banalna. Nathan Harper (Taylor Lautner) przygotowując referat na szkolne zajęcia, na stronie poświęconej zaginionym osobom odkrywa swoje zdjęcie z dzieciństwa. To wydarzenie sprawi, że znajdzie się w samym centrum zainteresowania tajnych agentów CIA oraz serbskich typów spod ciemnej gwiazdy.
Bez wątpienia „Porwanie” swoje istnienie oparło na popularności sagi „Zmierzch”. Trójka głównych aktorów wampirzej opowieści, pomiędzy przerwami między zdjęciami na planie oraz promocją kolejnych części „Zmierzchu”, próbuje swoich sił w innych projektach filmowych. Żadne z nich jednak nie odważyło się na przełamanie swojego medialnego wizerunku. Kristen Stewart cały czas jest zagubioną dziewczynką czekającą na ratunek, Robert Pattinson specjalizuje się w rolach buntownika o romantycznym spojrzeniu, zaś ostatniemu z tej trójki, Taylorowi Lautnerowi pozostało nic innego jak kino akcji. Główny bohater „Porwania” do złudzenia przypomina Jacoba ze „Zmierzchu”. Jeździ na motorze, często chadza bez koszulki napinając swoje mięśnie (czasem nawet budzi się bez niej w niewyjaśnionych okolicznościach). No i oczywiście ma ten zwierzęcy magnetyzm. Tak przynajmniej nieporadnie wmawiają nam twórcy „Porwania”. Ta nieporadność wynika z faktu, iż Taylor Lautner to najbardziej drewniany i nienaturalny aktor ostatniej dekady, jak nie dekad. Jego mimika jest tak słaba, że nawet najmniejsza próba „zagrania” emocji sprawia, że na jego twarzy pojawia się bolesny grymas. A widz cierpi wraz z nim. Na domiar złego brak mu charyzmy. Jedno jest pewne Lautner sprawił, że Sylvester Stallone ze paraliżowaną jedną częścią twarzy, jawi się widzom jako maestro emocji, a kreowane przez niego postacie nabierają głębi i wielowymiarowości.
Aż dziw bierze, że obecnemu idolowi nastolatek partnerują Sigourney Weaver, Maria Bello, Alfred Molina i Michael Nyqvist. Niestety nawet te nazwiska nie ratują tego obrazu. Drewniane, napompowane do granic pompatyczności dialogi i pozbawiony choć krzty oryginalności scenariusz odbierają tym utalentowanym aktorom szanse na wykazanie choć połowicznie swoich możliwości. Zresztą historia opiera się na zgranych schematach kina akcji, co gorsza nieumiejętnie wykorzystanych. W filmie kuleje w pewnym momencie nie tylko główny bohater, ale i całe tempo filmu. Pierwsze 30 minut obrazu to nudzący prolog, który ma nas przygotować do właściwej akcji. Ale gdy już zaczynają się pościgi, strzelaniny i ucieczki niestety nie jest ciekawiej. Za to jest przewidywalnie nudno.
W ten sposób dochodzimy do meritum. „Porwanie” skierowane jest wyłącznie dla fanek „Zmierzchu”, które oślepione miłością do Talyora Lautnera nie zauważą jaki kiepski film przed chwilą zobaczyły. W końcu miłość jest ślepa.