Pod koniec czerwca na ekrany kin weszła kolejna część serii o Transformersach. Walka Autobotów i Deceptikonów okiem Michaela Baya nie mogła wnieść do historii niczego nowego. „Transformers: Ostatni rycerz” to nic innego jak niekończąca się seria eksplozji, walk, pościgów z bardzo głośnymi efektami dźwiękowymi i niezliczoną ilością efektów specjalnych.
„Transformers: Ostatni Rycerz” na wstępie przenosi nas do czasów Króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu. Okazuje się, że właśnie w V wieku należy upatrywać początku grożącej ziemi apokalipsy. Świat ludzi może ocalić kilkoro śmiałków, którzy stawią czoło najeźdźcom z kosmosu.
Fabularnie jest przeciętnie. Nie wiem, czy w ogóle jest sens rozwodzić się nad opowiadaną przez Baya historią. Mam wrażenie, że jak w każdej części schodzi ona na dalszy plan, stanowiąc jedynie tło dla feerii eksplozji i ogłuszających dźwięków walk. Mam wrażenie jednak, że jeszcze nigdy nie było tak płytko i mało znacząco. Niby zawiązanie fabularnych wątków w średniowiecznej Anglii powinno mieć jakieś znaczenie, ale szybko okazuje się, że to tylko podpucha.
Na brawa zasługują nieliczne elementy komediowe – mam wrażenie, że tylko dzięki nim trochę się ożywiłam podczas seansu. Najbarwniejszym źródłem komizmu słownego i sytuacyjnego jest duet: sir Burton i jego robotyczny lokaj. To by jednak było na tyle. Reszta, mimo że zapewne w teorii miała być lekka łatwa i przyjemna, jest naprawdę ciężkostrawna.
Nie ma co ukrywać – efektownie jest, żeby nawet nie rzec, że efekciarsko. Efekty specjalne gonią się nieustannie, nie dając widzowi ani chwili wytchnienia. Często twórcom udaje się przedobrzyć, ale nie ma wątpliwości, że pokazanie średniowiecznej bitwy w taki sposób, jak udało się to zrobić w „Ostatnim Rycerzu”, jest swego rodzaju sztuką. Jest głośno, jest szybko i właściwie nie ma czasu na jakąś tam mało znaczącą fabułę.
O aktorach tez ciężko napisać cokolwiek. Cała trupa biega bezładnie po ekranie i jedyny czas, kiedy może rozwinąć skrzydła to sceny mordobicia lub ucieczki. Nie ma więc mowy o jakichkolwiek kreacjach, jest po prostu poprawnie wykonana chałtura. Szkoda trochę tylko Hopkinsa na kino tak niskich lotów, ale cóż...
Fani serii raczej się nie zawiodą, ale nie daję gwarancji, czy reszta publiczności odbierze „Ostatniego Rycerza” chociażby pozytywnie. Osobiście pod koniec seansu nudziłam się niemiłosiernie, mimo że na ekranie pozornie działo się wiele.