Zdołałem w końcu zagospodarować nieco ponad dwie godziny na obejrzenie kolejnego filmu o przygodach Superman'a. Odkąd tylko dowiedziałem się, że w ogóle taki film ma powstać, od razu zapaliła mi się czerwona lampka z tyłu głowy. Powodem tego jest mordowanie w ostatnich latach superbohaterów wielce nieudanymi produkcjami. Spójrzmy chociażby na to co zrobili z Green Lantern. Reżyserii podjął się Zack Snyder, który w mojej ocenie jest średnio utalentowany. Wystarczy spojrzeć na produkcje z jakimi miał do czynienia: „300”, „Sucker Punch”, „Świt Żywych Trupów”. Były to filmy niemrawe, robione na jedno kopyto, unikające głębszych refleksji, stawiające na oklepane frazesy, w których tak bardzo ostatnio miłuje się Hollywood. Nie inaczej było z „Człowiekiem ze stali”.
Początek filmu przedstawia Clark'a Kent'a jako wyrzutka, który stara się ukryć przed światem, co niepokojąco przypomina epos John'a Connor'a z „Terminatora”. W całą ta historię o odrzuceniu z wyboru Snyder stara się włożyć flash back'i z młodości Kent'a, które zamiast coś wytłumaczyć, zainteresować, staja się irytującym przerywnikiem, który przypomina reklamy na Polsacie. Dodajmy do tego typowy, ostatnimi czasy, element heroizmu i cukierkowatej dobroci tkwiącej w ludziach, który na siłę wciska nam się w każdej produkcji amerykańskiej i otrzymujemy prawie godzinę irytującego wykładu, który nieporadnie próbuje nawiązać do słynnego już powiedzenia „Z wielką siłą idzie wielka odpowiedzialność”.
Kiedy już przebrniemy przez tą część, lądujemy w miejscu, które jest dobrze znane każdemu, kto na bieżąco ogląda ostatnie twory sci-fi z Hollywood: Popis kunsztu Panów z działu FX. Jest dużo spektakularnych wybuchów, walące się budynki, pojedynki w powietrzu i pojedynki rodem z „Matrix'a”. Nie da się tutaj nie zauważyć, że producentom chyba zabrakło finansów na tę część produkcji filmu. Jakby nie było, Russel Crowe, Kevin Costner i Laurence Fishburne swoim udziałem zapewne mocno ten budżet nadszarpnęli. Widza razi w oczy, widoczne użycie Blue Boxa. Sceny wspomnianego mordobicia, są tak sztuczne, jak palma w centrum Warszawy.
Fabuła? Mógłbym zapytać: Jaka fabuła? Wszystko jest dla mnie niemal skopiowane
z filmu Superman 2 z 1980 roku. W zasadzie, zastanawiam się, czy nie jest to czasem próba ponownego przedstawienia tej samej historii. Wszystko od początku do końca, w „Man of Steel” jest przewidywalne i nie zaskakuje widza niczym przez cały seans. Wszystkie postacie w filmie są mdłe i nieprzekonujące, w szczególności Generał Zod, czyli czarny charakter. Nie wspominam tutaj o postaci Lois Lane, bo jest po prostu nie do zaakceptowania i ten kto zdecydował się na obsadzenie w tej roli Amy Adams, znanej z udziału w tandetnych filmach romantycznych i innych śmieciowych produkcjach, powinien zawisnąć na murach miasta.
Jedynym momentem w trakcie filmu który wywołał na mojej twarzy uśmiech aprobaty jest puszczenie przez Snyder'a oczka w kierunku fanów „prawdziwego” Supermana. O czym mówię? Poszukajcie podczas Grande Finale filmu.