Przyznaję, że filmy katastroficzne nie są moją bajką, ale potrafię pochylić czoła przed dobrą produkcją z tego gatunku. Tym razem, jednak tak się nie stało. Aż sześciu scenarzystów: Jeremy Passmore, Andre Fabrizio, Allan Loeb, Carlton Cuse, Carey Hayes, Chad Hayes – stworzyło historię, tak miałką, tak płytką i powierzchowną, że może uwłaczać intelektowi sześciolatka. Tak na marginesie, cały obraz sprawia wrażenie, jakby był szaloną zabawą dzieciaków w trzęsienie ziemi. A czego tam nie ma? Spadające samochody, zabawkowe helikoptery, największe trzęsienie ziemi świata na wybrzeżu kalifornijskim, ale jakby tego było mało, jest jeszcze potężne tsunami, które pochłania najwyższe budynki L.A. Jest tutaj dosłownie wszystko: walące się w miał wieżowce, wywracające się statki, okręty, rozsypujący się w miazgę most w San Francisco. Jest tutaj wszystko, z wyjątkiem jednej bardzo istotnej rzeczy, czyli napięcia i powagi sytuacji.
Bohaterowie są plastikowi i niewyrażający swoją osobą krzty prawdziwych emocji stosownych do rozgrywającej się katastrofy. Wszyscy są śliczni, upudrowani, umięśnieni i zawsze potrafią się błyskawicznie znaleźć w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Ich twarze nie wyrażają niczego, prócz tępego przeświadczenia, że nawet w obliczu tak katastrofalnej sytuacji są w stanie wyjść z tego z uśmiechem na twarzy. Obsada z Dwaynem Johnsonem na czele nie zrobiła niczego prócz prężenia swoich muskuł i sztucznych uśmiechów rodem z reklamy pasty do zębów. Jedynym ich zadaniem było ładnie wyglądać – nawet gdy leżą pod gruzami, albo zostają zalani wielką falą tsunami. Ani gram makijażu nie spływa z ich twarzy, podkład świetnie się prezentuje w każdej sytuacji, nawet pod wodą. Dwayne Johnson cudowny, amerykański bohater, idealnie wyrzeźbiony, w towarzystwie żony, z którą jest w separacji, lata opanowany helikopterem nad ogromnymi zniszczeniami. W tak dramatycznych okolicznościach przychodzi im do głowy uzdrawianie swojego związku i wracanie do wspomnień. Te ich wywody są tak ckliwe i pretensjonalne, że ma się ochotę nimi potrząsnąć, żeby zeszli na ziemię. Po czym w cudowny sposób odnajdują córkę, którą cudowny ojciec rozpaczliwie reanimuje. Cała scena ociera się o groteskę i wzbudza śmiech na sali. W filmie „San Andreas” banał goni banał. To najbardziej patetyczna reklama amerykańskiego kultu jednostki i siły, jaką widziałam w kinie. Ludzie wychodzą spod gruzów, a na najwyższym z masztów powiewa amerykańska flaga i pada komentarz, że i tak odbudują wszystko od początku.
Jeśli natomiast chodzi o same efekty specjalne, to mimo tak wielkich zniszczeń nie zrobiły one na mnie żadnego wrażenia. Widać, że to komputerowa zabawa i niestety co za dużo to nie zdrowo. Czasem zburzenie jednego obiektu robi większe wrażenie – pod warunkiem, że podparte jest to mocnym wątkiem fabularnym, niż zrównanie całego wybrzeża z ziemią, gdzie nie odczuwa się żadnego napięcia.
Jest to na pewno film podnoszący ducha narodu amerykańskiego i pokazujący jego potęgę, siłę i niezniszczalność, ale też niestety ich płytkość. Bardzo dużo w tym patosu i wybujałego ego. Bardzo mało zaangażowania ze strony twórców, by choć trochę wstrząsnąć widzem w kinie. W moim odczuciu problem odbioru filmu nie tkwi w samym obrazie, ale w przepaści mentalnej i geograficznej. Jestem skłonna uwierzyć, że ten film za oceanem może nawet odnieść jakiś znaczący sukces, ale u nas może być po prostu wyśmiany. Bo po pierwsze odbieramy katastrofy zupełnie inaczej, a po drugie, ponieważ na szczęście wszelkie trzęsienia ziemi i tsunami są nam obce, może być trudniej utożsamić się z tym wątkiem, który wbrew pozorom może być bardzo realistyczny, choć jest grubo przerysowany.
Odradzam ten film, bo nic się z niego nie wynosi. Nie jest ani wciągający, ani emocjonujący, ani nie pada tam nawet jedno mądre zdanie, które zapadłoby w pamięci. Nawarstwienie efektów jest tak duże, że staje się bezkształtną papką i absolutnie nic z tych rzeczy nie zostaje w pamięci. Po tym filmie widzę przed oczyma tylko tępo wyglądające twarze i powiewającą amerykańską flagę – z całym szacunkiem dla ich niewątpliwej potęgi.