Niema Eliza pracuje, sprzątając po nocach tajne, rządowe laboratorium. Jedyni przyjaciele kobiety to niezwykle gadatliwa koleżanka od szczotki – Zelda i sąsiad, podstarzały ilustrator – Giles. Naznaczone rutyną, w której nie brak drobnych przyzwyczajeń, życie panny Esposito jest lekko monotonne (żeby nie rzec nudne), a już na pewno nic nie zwiastuje jakiegoś „wielkiego wybuchu”. Wszystko staje na głowie, kiedy w laboratorium pojawia się „wodny potwór”...
To, co przede wszystkim urzeka w nowym obrazie Guillermo del Toro to jego wizualna strona oraz towarzysząca jej ścieżka dźwiękowa. Film robi wrażenie i mało powiedzieć, że jest po prostu „ładny”, nie mogę bowiem pozbyć się wrażenia, że „Kształt wody” to ni mniej, ni więcej sensualna uczta (nie dziwią zupełnie nominacje do Oscara za scenografię, charakteryzację i zdjęcia). I mimo że brak w niej efektów specjalnych, wypełnionych po brzegi fajerwerkami, mimo oszczędności dialogów i braku przyprawiającego o zawrót głowy tempa, mimo odcięcia się od tego, co obecnie powszechne, zupełnie nie zniechęca i nie przekreśla, a obraz rozgrywający się na ekranie wciąga w opowiadaną niespiesznie historię.
Zasługa w tym również kompozycji filmu, swoistej mozaiki, która nie pozwala na nudę. W „Kształcie wody” del Toro (wespół z Vanessą Taylor) kompletnie i bez żadnych zgrzytów łączy baśniową historię miłośną ze szpiegowskim dreszczowcem zabarwionym klasycznym kinem noir, a wszystko to okraszone jest humorem rodem z czarnej komedii i elementami musicali ze złotej ery Hollywood. Jakby tego było mało, tłem dla opowiadanej historii jest Ameryka lat 60. z całym jej dobrodziejstwem inwentarza. Jest i zimna wojna, są podziały rasowe i wymiana starego na nowe w pędzie technicznego postępu. I w tym ostatnim odzywają się w „Kształcie wody” nostalgiczne nuty, pełna smutku tęsknota za tym, co minione. Kina świecą pustkami, bo ludzie spędzają czas przed telewizorem, ilustracje zastępują zdjęcia, franczyza wypiera małe rodzinne lokale, ilość zdaje się ważniejsza niż jakość i coraz mniej w tym świecie postępu miejsca na odrobinę magii i wyjątkowość. A własnie wyjątkowość, indywidualność, ba nawet dostawanie od ogółu, często będącego stadem baranów, które po trupach dąży celu, jest w „Kształcie wody” wyniesione na piedestał.
Aktorstwo mogłabym przemilczeć, bo co mogło się nie udać z taką obsadą. Sally Hawkins jest wyśmienita, a trzeba przyznać, że wcielenie się w niemą bohaterkę to nie bułka z masłem. Aktorce bez zbędnej teatralności udało się oddać najmniejszą emocję jedynie ciałem i mimiką i zdecydowanie należą jej się wielkie brawa. Octavia Spencer (Zelda) i Richard Jenkins (Giles) swobodnie i naturalnie dopełniają kreację Hawkins, wnosząc do obrazu ciepło i odrobinę poczucia humoru. Zaś Michael Shannon wręcz został stworzony do roli brutalnego, czarnego charakteru.
Jedyne poważne zastrzeżenie (bo przecież podobieństwa do „Labiryntu Fauna” być nim nie mogą) jest zbyt lekkie i sielankowe zakończone, co by nie rzec, że jest ono słodko-pierdzące. Jakoś zaburza to atmosferę filmu, ale czy bajki nie kończą się happy-endem, no przynajmniej te współczesne. Mogę więc na ten drobny mankament przymknąć oko i szczerze polecić 2 godziny w magicznym świecie Guillermo del Toro.