22 lata temu japoński producent i wydawca gier komputerowych, firma Capcom, wypuściła w ręce graczy bijatykę zatytułowaną „Street Fighter”. Gra praktycznie przeszła bez echa, pewnie dlatego, że system rozgrywki był mało pociągający i bardzo toporny. Cztery lata później ta sama firma postanowiła zaryzykować i wypuścić sequel tej gry. Tym razem był to strzał w dziesiątkę. Różne postacie, a każda prezentująca inny styl walki i zestaw ciosów, spowodowały ewolucję bijatyk. Spory sukces tego tytułu zaowocował nakręceniem filmu. Kiedy oglądałem go pierwszy raz (miałem ze 12 lat) to byłem po prostu zachwycony (uwielbiałem wtedy Van Damme’a) - fajne sceny walk i mało gadania, czyli to, co dzieciaki kochały wtedy najbardziej (a trzeba przyznać, że kochały wtedy też Chucka Norrisa). Oczywiście po tylu latach, oglądając ten film czuje się lekkie zażenowanie: „Jak coś takiego mogło mi się podobać?”. Po zobaczeniu „Street Fighter: Legenda Chun-Li” zrozumiałem, że jest to bardzo możliwie, a powodów kilka, o czym poniżej.
Przyznaję, że kiedy usłyszałem o nakręceniu prequela „Street Fightera” w moim umyśle zawrzało. Pomyślałem, że może w końcu zobaczę coś ciekawego, jeśli chodzi o filmy spod znaku „nogi i pięści”. Z uwagą śledziłem wszelkie newsy dotyczące tej pozycji, w których była obietnica niezłego filmu. W dodatku za jego nakręcenie odpowiedzialny był ceniony w Hollywood operator kamery i do tego nasz rodak, Andrzej Bartkowiak. Rozczarowanie było więc tym większe. Z przykrością należy stwierdzić, że ten film jest bliski określenia go jednym słowem – pomyłka. Bliski dlatego, że jednak były drobne momenty, które podciągnęły jego ocenę.
Po obiecującym i dynamicznym początku filmu nastąpiła seria pewnych „niefortunnych zdarzeń”, w których główna bohaterka (grana przez gwiazdkę telewizyjnego serialu „Tajemnice Smallville”, Kristin Kreuk) przechodzi od ustabilizowanego życia do tego… mniej ustabilizowanego. Umiera jej matka, ojciec lata temu został porwany, a jakiś koleś uparł się, że Chun-Li jest jedyną osobą zdolną go ocalić i zapobiec (i tu mam tak naprawdę problem, czemu ona w końcu zapobiegła) czemuś… Oczywiście jak to w tego typu filmach bywa, bohater, a w tym wypadku bohaterka, musi przejść mentalno-fizyczno-rekreacyjny trening, dzięki któremu stanie się niepokonany/a. Na samym końcu okazuje się, że trening zdecydowanie podziałał, choć ojca nie zdołała uratować (ach te zwroty akcji). Problemem „Street Fightera” był brak umiejętnego poprowadzenia fabuły i fatalny dobór aktorów. Fabuła rozjeżdżała się jak nowicjusz na łyżwach, a co gorsza, była mieszanką „dramatu życiowego” głównej bohaterki, filozofii, akcji, dramatu (występującego tu jako ogół), brutalności (scena, kiedy kule przeszywają arbuzy najbardziej zapadła mi w pamięć) i „oryginalnych” stylów walki. Ta mieszanka po prostu nie mogła wypalić, a widz w żaden sposób nie potraktuje poważnie tej produkcji, a tym bardziej pojęcia legendy zawartej w tytule.
Te wrażenia potęguje wyżej wspomniana gra aktorska. Do Kristin Kreuk nie ma się jeszcze o co przyczepić, gdyż zaprezentowała warsztat typowy dla seriali telewizyjnych. Gorzej z innymi. Chris Klein w roli agenta Interpolu wypadł tak, że do samego końca zastanawiałem się, czy on tak na poważnie gra, czy dla jaj. W jego przypadku łatka, jaka ciągnie się za nim od udziału w „American Pie”, jest już praktycznie nie do zdjęcia. Michael Clarke Dunkan, który niejednokrotnie udowadniał, że mimo postury Goliata potrafi zagrać również Dawida, rolą w tym filmie mocno stracił na prestiżu. Co najciekawsze, w „Street Fighterze” znalazło się również miejsce dla jednego z członków muzycznej formacji Black Eyed Peas – Taboo. Ten zagrał Vegę, który według pierwowzoru jest nomen omen… Hiszpanem. Jego kreację lepiej po prostu przemilczeć.
Wyżej wspomniałem, że „Street Fighter” jest bliski miana pomyłki. Dlatego że, mimo wszystko, sceny walk są całkiem nieźle zmontowane i, przynajmniej w przypadku Chun-Li, w miarę odwzorowywały klimat gry komputerowej. Do tego całkiem obiecujące kilka pierwszych minut, polski reżyser, i mamy film, który nie sięgnął jeszcze prawdziwego dna. W porównaniu z pierwowzorem (filmowym) przegrywa jednak z kretesem, ponieważ wersja z Van Dammem miała to, czego nie ma wersja z Kristin Kreuk: sporo walk, mało gadania, a postacie były w sporej mierze zgodne z pierwowzorem (komputerowym). No i jednak miał ten swój niepowtarzalny klimat rodem z filmów z Chuckiem Norrisem. Ten niestety z klimatem nie ma zbyt wiele wspólnego.